piątek, 28 grudnia 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Było nas z pięć tuzinów, tych co przed bramą gorzelni w Domosławicach stanęli. Siekierami rozbilimy bramę w drobny mak i ciżbą wpadli do środka. Kiedy chłopy beczki z gorzałką w sile wielkiej zobaczyły, zaczęły się dla nas prawdziwe zapusty! Szpunty z kufów raz dwa my powyciągali i polała się gorzałka strumieniami. Wszyscy łapali ją do naczyń, jakie pod ręką znaleźli, a ci co nic nie mieli, w garści łapali, albo prosto do gęby, jak się tylko dało. Potem w tany my poszli z panem Tełczyńskim, rządcą i skrybą Hubczykiem. Wiela cepów i kijów na ich głowy spadło, to i nie dziwota, że diabli ich szybko, psiekrwie, wzięli. 

środa, 26 grudnia 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Pierwszego zaczęli my cepami okładać na środku izby, aż się na ziemię bez ruchu jakiego zwalił. Wtedy zaczęlimy bić drugiego, co razem z pierwszym na rozkaz wójta do karczmy przywleczony został. Nagle kilku naszych zaczęło się między sobą tłuc, boć przypadkiem jeden drugiemu cepem po gębie przyłożył. Przerwalimy na chwilę, bo się chłopy mocno swarzyli, a baby tymczasem i dziecka panom oddawali, co same kiedyś dostały. Kiedy się chłopy w końcu pogodziły, cepy znowu poszły w ruch, a Maciej, choć śliwę miał przez Wojtka wielką na czole, krzyczał: "młóćmy, boć oni zawsze powiadali, by do ziarnka wymłacać".

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Kiedy my już wszystkich Boguszów zakatrupili (Stanisława, jego synów Wiktora, Nikodema, Tytusa i ojca Feliksa, który do syna na Zapusty był przyjechał), przyszedł do nas Jantek, co woźnicą u Stanisława był (przeszło dwadzieścia roków) i powiedział: "Jeszcze wy nie skończyli. Jeszcze jeden jest Bogusz, Włodzimierz, pański syn, co go ten tu nieboszczyk do szkół do Rzeszowa posłał." Nikt nie był z nas w Rzeszowie, ani nie wiedział gdzie on, to my Jantka wysłali, żeby syna Włodzimierza przywiózł, niby, że go pan po niego posłał, bo sam niby, że zaniemógł. Po prawdzie, to pan Stanisław na zawsze był zaniemógł.

wtorek, 11 grudnia 2012

Karol Jakubski - Fabryka Snów

Nagrywanie snów zwierząt bardzo szybko zostało zabronione. Kilka wyjątków dopuszczało nagrywanie zwierzęcych snów do celów naukowych i to właśnie naukowcy chcący sobie nieco dorobić byli źródłem nielegalnych, przez pewien czas dość popularnych snów "mojego młodszego brata".

sobota, 8 grudnia 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Jędrek powalił siekierą dziedzica naszego Wesołowskiego i zdarł z niego kożuch, zanim go całkiem krew poplamiła. Wdział ubranie po nieboszczyku Wesołowskim i ruszył w stronę wsi. Na gościńcu dembickim go chłopy z Zawierzbia wymłóciły cepami zanim zdążył powiedzieć kim był. Dopiero jak już bez czucia na śniegu leżał, a oni pański kożuch  zdzierali z niego, jeden od nich powiedział, że to przecież Jędrek z Żyrakowa, a nie pan Wesołowski. Kożuch tak czy inaczej zabrali.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Karol Jakubski - Fabryka Snów

Dylemat związany z długością oraz intensywnością snu został rozwiązany przez producenta aparatu w ten sposób, że sen był nagrywany w czasie rzeczywistym, ale za to przy niemal nieograniczonej liczbie klatek na sekundę (czyli milion klatek przy pełnej rozdzielczości). Oczywiście, taką specyfikacją mogły się pochwalić tylko topowe modele, ale sny nagrywane przy ich użyciu można było oglądać z każdą prędkością i nawet ci, którzy śnili wyjątkowo intensywnie, mogli spokojnie odtworzyć je i cieszyć się nimi wraz z innymi.

niedziela, 2 grudnia 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Już my go mieli, już my go prawie na kosę nadziewali, żeby go potem do Wiśnicza zawlec, ale nas psia jucha okpił. Rzucał pieniądzmi srebrnemi pomiędzy naszych, a ci zamiast jego tłuc, pomiędzy sobą się tłukli. Tak wymknął się nam ten ptaszek z rąk naszych.

środa, 28 listopada 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Księdza Cieczkiewicza zamordował niejaki Socha, mieszkaniec Pleśny. Niedługo potem Socha powiesił się na dębie rosnącym nad brzegiem Białej. Nikt nie chciał odciąć wisielca, toteż nakazaliśmy drzewo wyciąć. Spadło ono do rzeki, a zwłoki popłynęły z wartkim natenczas nurtem i zatrzymało się dopiero na kole młyńskim w Rzuchowej.

wtorek, 27 listopada 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Pono balonami mają przylecieć Franzuzy, Anglicy i Hamerykany, żeby panom pomóc w naszej zagładzie. Pierwej my panów zgładzim, niż te balony tu z zachodu przylecą!

sobota, 24 listopada 2012

Karol Jakubski - Kłamca

Zawsze podziwiałem ludzi, którzy potrafią kłamać, a zwłaszcza tych, którzy potrafią kłamać bezinteresownie.  Postanowiłem też kiedyś skłamać zupełnie bez powodu, dla czystej przyjemności z kłamstwa: niestety, nie potrafię kłamać.

czwartek, 22 listopada 2012

Karol Jakubski - Mesjasz

Narodził się w grudniu 1980 roku pośród spadających Ursydów, tak jak zapowiedziała to kometa niecałe dwa tygodnie wcześniej. Cokolwiek chcielibyśmy wiedzieć o jego życiu chłopięcym i młodzieńczym, wystarczy przejrzeć życiorysy jego rówieśników: nic ciekawego. Gdzieś koło trzydziestki poczuł w sobie coś  dziwnego, co kazało mu zacząć zmieniać świat, choć nie bardzo wiedział jak, nie wspominając już o lęku przed wystąpieniami publicznymi i ogólnej niechęci do zawierania nowych znajomości. 

W końcu założył sobie profil na facebooku i jak szalony dodawał kolejnych znajomych, z których żadnego nie znał. Tuż przed trzydziestymi drugimi urodzinami dobił do 3000 i pomyślał, że to jest ten moment, żeby pociągnąć za sobą innych: napisał manifest pełen haseł tak wzniosłych, jak radykalnych i postanowił udostępnić go wszystkim swoim znajomym: znudzonym starym pannom, wdowom i rozwódkom, napakowanym, nieśmiałym chłopakom, bibliotekom publicznym, organizacjom pozarządowym, nacjonalistom, lewakom i nawiedzonym nawracaczom. Wszedł na swój profil, ale niestety właśnie go zablokowali, bo rozsyłał zaproszenia obcym ludziom i jakiś skarżypyta doniósł adminom. W ten właśnie sposób świat uniknął zbawienia.

niedziela, 18 listopada 2012

Karol Jakubski - Fabryka Snów

Jednym z najrzadszych jest sen,w którym ktoś śni swą własną śmierć. Udokumentowano tylko trzy takie przypadki: jeden w Baku, drugi w Blackfoot, Idaho, a trzeci w Chalco de Díaz Covarrubias. Dość powszechne, natomiast, były sny, w których ktoś był na swoim pogrzebie, chociaż wcale nie umarł. Tego typu sny doczekały się nawet osobnej kategorii na dreamfactory.oni.

Luis Felipe Lomelí - Emigrant

Zapomniał pan o czymś? Oby!

środa, 7 listopada 2012

Karol Jakubski - Fabryka Snów

Pierwsze sny i ostatnie. Te wzbudzały wielkie zainteresowanie. Niełatwo było bowiem założyć aparat noworodkom zanim utną sobie pierwszą drzemkę, ani przekonać umierających, aby podzielili się z kimkolwiek swoim ostatnim ziemskim doznaniem.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Karol Jakubski - O wojnie

Napisał Lelek, że napisał Granja, że Al-Szarisi spisał opowieść, którą snuł ponoć Aflah al-Turki:

Pewnego razu, gdy zmierzaliśmy na bitwę, znalazł się pomiędzy nami człowiek, który mówił: "Pragnąłbym posmakować wojny". Poszedł więc z nami i pierwsza strzała, jaką wystrzelono ugodziła go w głowę. Wycofawszy się, posłaliśmy po medyka, żeby go opatrzył, a ten, po obejrzeniu rannego rzekł: "Jeżeli po wyciągnięciu strzały wypłynie choć trochę mózgu, umrze, ale jeśli nie wypłynie, nie ma się czym martwić." Ranny jął  na te słowa całować w głowę medyka i rzekł mu: "Niech ci Bóg wynagrodzi. Wyjmuj ją śmiało, boć nie mam w głowie mózgu". "Jak to?", spytał go medyk. A ten odrzekł mu: "Gdybym miał choć uncję mózgu, to by mnie tu nie było".



sobota, 13 października 2012

Karol Jakubski - Fabryka Snów

Jeden z bardziej znanych performerów tuż przed snem odtwarzał sen z poprzedniej nocy, by następnego dnia rano sprawdzić, czy coś z poprzedniego snu dostało się do snu najnowszego, który odtwarzał z kolei przed zaśnięciem następnego wieczora. Najciekawsze fragmenty nagranych snów zmontował w całość, którą nazwał "Głuchy telefon".

piątek, 12 października 2012

Virgilio Díaz Grullón - Edyp



Gdy tylko głos księdza ucichł i cisza ponownie zapanowała we wnętrzu małego kościoła, mężczyźni podeszli do trumny i ostrożnie podnieśli ją z drewnianej ławki, na której dotąd spoczywała. Pomiędzy tymi, którzy pospieszyli spełnić ten obowiązek nie było Eduarda. Podczas krótkiej ceremonii był z dala od wszystkiego, co go otaczało i dopiero wtedy, gdy ktoś przechodząc otarł się o niego, zdał sobie sprawę, że ksiądz już skończył, i właśnie zaczyna się przemarsz na cmentarz. 

Odsunął się nieco, żeby niosący trumnę mogli przejść, a następnie zaczął schodzić po schodach kościoła. Obok niego mężczyźni ostrożnie znosili trumnę, która kołysała się niepokojąco. Jedno potknięcie, jeden fałszywy krok niewątpliwie spowodowałby katastrofę. Eduardo rozważał taką możliwość beznamiętnie, ponieważ to, co działo się wokół niego obserwował tak, jak widz kontempluje scenę: skupiony na rozwoju akcji i ufający skrycie w zaskakujący i dramatyczny finał. 

Jednak nic niezwykłego się nie wydarzyło. Mężczyźni spoceni zeszli na ulicę dysząc z satysfakcją. Zatrzymali się na parę chwil, ustawili się od nowa i z ulgą spokojnie podjęli marsz. 

Na placu przed kościołem donośnie zabrzmiało sześć uderzeń zegara… Szósta: mijało właśnie dziewięć godzin, od kiedy umarł i Eduarda zaskoczyła ta punktualność. Jego ojcu na pewno by się spodobało, że wszystko wydarzyło się w odpowiednim czasie. Ale starego nie mogło już ucieszyć ani to, ani żadna inna rzecz na świecie, bo był martwy. Na zawsze, w tej błyszczącej skrzyni z mahoniu, która kołysała się właśnie u jego boku. 

Gdy grzebał w pamięci, w swoich najgłębszych wspomnieniach, pierwsza rzecz, jaka kojarzyła mu się z ojcem mieszała się mu z przerażającym głosem, który grzmiał nad jego głową, podczas gdy on uciekał, by przytulić się do łona matki… Ta scena musiała powtarzać się wiele razy, bo jak tylko sobie ją przypominał, przywoływała mu na myśl wiele zdarzeń dzieciństwa… Pierwsze lekcje jazdy konnej (stary wściekle bijący szpicrutą w cholewy butów: „kiedyś zrobię mężczyznę z tej panienki!”… i strach dziecka na niepewnym grzbiecie konia)… Albo pierwszy wystrzał ze sztucera, który ledwie był w stanie utrzymać w drżących rękach (gniewny głos ojca za plecami: „Pociągnij w końcu za spust, tchórzu!”)… Albo niespodziewane wrzucenie do morza, i strach przed pójściem na samo dno, i głuche krzyki pod wodą, i ohydny śmiech dobiegający z pomostu… 

Ktoś oparł rękę na ramieniu Eduarda i jakiś głos z tyłu powiedział: „Łączę się z panem w bólu, młodzieńcze”. „Dziękuje, bardzo dziękuje”, odrzekł przestraszony. „Czy wyraz jego twarzy jest aby odpowiedni do okoliczności?... Czy sprawiał na tych wszystkich ludziach wrażenie głębokiego bólu, choć trochę?... Może powinien poprosić któregoś z mężczyzn, żeby mu pozwolił zmienić go i ponieść trumnę?... Tak, na pewno to było coś, czego wszyscy od niego oczekiwali… 

„Przepraszam, mogę?” I zastąpił jednego z niosących trumnę. Ramiona mu się napięły, żyły nabrzmiały na czole, twarz zrobiła się czerwona… Stary dużo ważył. Zawsze był korpulentny. Wysoki i masywny, jak wieża. Mięśnie ze stali i silne ręce... Te ręce wielkie jak łopaty. Czerwonawe i usiane gęstym włosem, który z wiekiem stawał się szary… Zawsze zajęte ręce, bez czasu na pieszczoty… 

Jakże żywo pamiętał brutalny gest tych rąk drących jego pierwszy szkic!... 

To był niedzielny wieczór. Stary nigdy nie wchodził to pokoju syna, ale wtedy, przechodząc obok drzwi, musiał się czegoś domyślić z gwałtownego ruchu dziecka, które usłyszawszy jego kroki na korytarzu zamknęło dolną szufladę szafy… Ubrany w świeżo wyprasowany biały garnitur, wydawał się większy i wzbudzał większy respekt niż zazwyczaj. Zatrzymał się na chwilę w progu, potem wszedł bez żadnego wyjaśnienia i wyciągnął z kryjówki brystol, przedarł go z góry na dół jednym ruchem rąk… „Jak jeszcze raz znajdę w domu podobne bzdury, to twarz ci rozedrę na strzępy!… I nie płacz, mężczyźni nie płaczą!...” 

A teraz jego ręce były nieruchome, skrzyżowane na piersiach bez tchu, i nic już więcej nie podrą. 

Ktoś dotknął lekko jego ramienia i bez słowa zaproponował, że go zmieni. „Najwyższy czas!” Eduardo przesunął się powolutku na bok, kilkukrotnie zaciskając i otwierając pięść, żeby pozbyć się skurczu. Grupa w milczeniu przekraczał właśnie bramę cmentarza. 

Rodzinny grobowiec znajdował się po przeciwnej stronie. Była to prosta konstrukcja, niezbyt okazała, jednak wyglądała imponująco w porównaniu ze skromnymi grobami, które ją otaczały. W drugim szeregu nisz, z lewej strony, czekał już ziejący czernią otwór. 

Mężczyźni położyli na ziemi trumnę, otarli pot z czoła i przyglądali się uważnie sprawnym ruchom murarza, który mieszał cement i mokry piach leżące na kupie obok grobowca. 

„Niezła twarz do studium”, pomyślał Eduardo, oceniając mocne i kanciaste rysy twarzy, której właściciel skoncentrowany na swojej pracy schylał się tuż przed nim… Teraz będzie dużo pracował. Powinien nadrobić stracony czas... Już jutro przywiezie ze stolicy swoje płótna i materiały malarskie… Dużą sypialnię, tę, która wychodziła na tylni taras, zamieni na studio… Może, jeśli intensywnie popracuje przez cały rok, poczuje się przygotowany do stypendium… 

Na znak murarza mężczyźni podnieśli trumnę i zaczęli wsuwać ją horyzontalnie do niszy. Na początku łatwo wchodziła do środka, ale nagle, tak jakby jakaś dziwna przeszkoda stanęła jej na drodze, zatrzymała się bez powodu i tak już została, nieruchoma. 

Mężczyźni naradzali się szeptem. Do Eduarda docierały tylko pojedyncze zdania: „…skrzynia jest za szeroka…” „coś tam musi być w środku”. „…”...to uchwyty. Trzeba je zdjąć”... „Proszę potrzymać z tej strony: wyciągniemy ją z powrotem”... 

Ledwie zdając sobie sprawę z tego, co robi, opanowany mrocznym impulsem, któremu nie mógł się oprzeć, Eduardo podbiegł do przodu, brutalnie odepchnął wszystkich, którzy stali na jego drodze i oparłszy najpierw ręce, a potem ramię o wystającą część trumny, pchał z całej siły zdesperowany, tak, jakby od tego wielkiego wysiłku zależało całe jego życie, aż do momentu, w którym głuche uderzenie oznajmiło mu, że skrzynia dotknęła końca niszy. 

Dopiero wtedy odszedł na parę kroków, trzęsąc się i oddychając ciężko, a kiedy murarz kończył swoją pracę, stał nieruchomy, w milczeniu, patrząc cały czas na otwór grobowca, aż ostatnia cegła zamknęła go na zawsze.

niedziela, 23 września 2012

Karol Jakubski - Skazany

Heniek miał iść do kicia, ale go nie wpuścili. No, normalnie go nie wpuścili, gdyż była już szesnasta i administracji już nie było. Do tego klawisz powiedział mu, że jest w stanie nietrzeźwym - no był na lekkim cyku, trzy piwa rano dla kurażu walnął - i w takim stanie wyroku odsiadywać nie może.No to Heniek mówi mu na to, żeby mu takie zaświadczenie wypisał z pieczątką, bo on do kicia miał się zgłosić i się zgłasza, ale go przyjąć nie chcą, a jemu kłopotów z wymiarem sprawiedliwości już starczy.

Heniek grosza przy duszy nie miał, bo wziął tylko tyle, żeby do Jasła dojechać i trzy miechy posiedzieć, więc nawet do domu nie było jak wracać. Pomyślał, że mógłby komuś w mordę dać, albo szybę w sklepie wybić, to pewnie raz dwa by go zamknęli, ale wiecie przecież, że Heniek do bitki skory nie jest, no chyba, że Zośce  miałby przylać, ani do innych takich rzeczy. Przeczekać trzeba było do rana, a on nikogusieńko w Jaśle przecież nie znał, nie bardzo więc wiedział gdzie mógłby się kimnąć, a przecież zimno było jak diabli, choć to był dopiero 13 października, ale śnieg, pamiętacie, już pierwszy właśnie spadł. Postanowił wrócić stopem do Gorlic, ale jakoś nikt nie jechał, a jak już jechał, to za cholerę nie chciał się zatrzymać. Poszedł więc z buta.

Śnieg sypał coraz mocniej, a on w letnich butach (chociaż powinien głupek pamiętać, że w styczniu będzie wychodził!) szedł przez Jasło, przeszedł z dziesięć kilometrów a tylko do dworca w Jaśle doszedł. Tam poznał paru chłopaków, którzy go winem poczęstowali, ale jak pół im wypił za jednym łykiem, to mu powiedzieli, żeby lepiej szedł już do tych Gorlic. Ale jemu już nie bardzo w smak było, bo już się troszkę nabzdryngolił, postanowił więc pójść do psiarni, żeby tam się kimnąć. Problem w tym, że nie wiedział, gdzie jest w Jaśle komenda. Próbował zatrzymać sukę, ale gliny powiedziały mu, że na takich obszczymurków nie mają czasu, bo jadą właśnie na interwencję i żeby szedł sam na komendę - "tam".

Heniek w śniegu po kolana, po ciemku zgubił się po dwustu metrach. Wreszcie, przy wejściu do jakiegoś bloku złapał faceta, jak się później okazało redaktora z Nowin, i zapytał, którędy na komendę. Redaktor, jak to redaktory, ciekawski, o wszystko Heńka wypytał i sam go na komendę zaprowadził. Opowiedział całą historię policjantowi, ten alkomatem go przebadał i mówi, że ma półtora promila. Na co Heniek: no wypiłem trochę wina, bo żem się tą całą historią zdenerwował.

Policjant, tam też są ludzie, powiedział na to, dobra, tu pan zostanie do rana, potem zawieziemy pana do zakładu. A pan, powiedział do redaktora, niech pan o tym nigdzie nie pisze, bo znowu będzie jakaś chryja.

Z cyklu Opowieści spod stołu

piątek, 21 września 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Ksiądz Dobrodziej huczał z ambony, że nie wolno pana piłą rżnąć i że wilcy tylko zabijają dla zabawy. Po Najświętszym Sakramencie poszli my na plebanię, sukienkę z niego zdarli i przebili kosą jego wielki, goły wantuch, aże mu obiad na wierzch razem z juchą wypłynął.

My nie wilcy, nie dla zabawy to robim, ino dla sprawiedliwości...

Virgilio Díaz Grullón - Wróg

Dobrze pamiętam dzień, w którym tato przyniósł pierwszą lalkę w wielkim, kartonowym pudle, owiniętym w kolorowy papier i przewiązanym czerwoną wstążką. Nie wyobrażałem sobie jednak wtedy, jak bardzo miało się wszystko zmienić w wyniku tego niespodziewanego prezentu. 

Właśnie tego dnia zaczynały się nasze wakacje, a moja siostra Esther i ja mieliśmy zaplanowane mnóstwo rzeczy do zrobienia tego lata, takich jak, na przykład, budowa domku na najgrubszej gałęzi krzewu ubosu, polowanie na motyle, uporządkowanie naszej kolekcji znaczków i treningi baseballu na patio. Nie wspominając o wyjściach do kina w niedzielne popołudnia. Nasz sąsiad z naprzeciwka wyjechał już z rodzicami na wakacje nad morzem i dzięki temu miałem Esther na całe lato tylko dla siebie. 

Esther kończyła sześć lat w dniu, w którym tato przyszedł do domu z prezentem. Moja siostra była bardzo podekscytowana, zrywała nerwowo wstążkę drąc opakowanie. Nachyliłem się nad jej ramieniem i obserwowałem jak wyłaniało się z papierów to idiotyczne dziwactwo ubrane w niebieskie ubranko nie zakrywające do końca gumowych nóg i ramion. Głowa była z białego i twardego materiału, a na środku twarzy widniał skamieniały uśmiech, który znienawidziłem od samego początku. 

Kiedy Esther wyjęła ją z pudła, zauważyłem, że oczy lalki, zaopatrzone w czarne i grube rzęsy, prawie takie jak ludzkie, otwierały się lub zamykały w zależności od tego, czy przechylało się ją do przodu, czy do tyłu, i że temu idiotyzmowi towarzyszył cichy płacz, który zdawał się wydobywać z jej niewidocznego brzucha. 

Moja siostra przyjęła prezent ze spodziewanym entuzjazmem. Widząc zawartość paczki, podskoczyła z radości, a kiedy skończyła rozpakowywać lalkę, wzięła ją na ręce i wybiegła na patio. Nie poszedłem za nią. Cały dzień spędziłem plącząc się po domu, nie robiąc nic specjalnego. 

Tego dnia Esther jadła obiad i kolację z lalką na kolanach i poszła z nią do łóżka, nie pamiętając o tym, że tej nocy mieliśmy poukładać afrykańskie znaczki, które wymieniliśmy dzień wcześniej za podwójne egzemplarze z Ameryki Południowej. 

W ciągu kolejnych dni nie zmieniło się nic. Esther skupiła się na swojej nowej zabawce w tak absorbujący sposób, że ledwie się widywaliśmy w czasie posiłków. Byłem naprawdę zmartwiony. Nie bez powodu, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie nadzieje związane z tym, że miałem ją mieć u boku w czasie wakacji. Nie mogłem zbudować domku bez jej pomocy, tak samo niemożliwością było, żebym sam zajął się polowaniem na motyle i uporządkowaniem znaczków, nie mówiąc już o tym, że śmiertelnie mnie nudziło ciskanie w górę piłki baseballowej i łapanie jej. 

Czwartego dnia od przybycia lalki, byłem już przekonany, że trzeba zrobić coś, żeby przywrócić sprawom zakłócony jej obecnością normalny bieg. Dwa dni później dokładnie wiedziałem, co. Tej nocy, gdy w domu wszyscy spali, wszedłem na paluszkach do pokoju Esther i zabrałem lalkę leżącą obok niej. Mojej siostry nie obudził nawet żałosny jęk, który wydobył się z lalki, kiedy nią poruszyłem. Nie robiąc hałasu przeszedłem do pokoju, w którym tato trzyma swoją skrzynkę z narzędziami, wziąłem nóż myśliwski oraz najcięższy młotek i, wciąż na paluszkach, wziąwszy ręcznik z łazienki poszedłem w głąb patio, aż do wyschniętej, od dawna nie używanej studni. Rozłożyłem ręcznik na trawie, położyłem na nim lalkę – zamknęła oczy tak, jakby przeczuwała niebezpieczeństwo – i trzema mocnymi uderzeniami młotka roztrzaskałem jej głowę. 

Następnie nożem oddzieliłem od ciała cztery kończyny, a potem, żeby przezwyciężyć strach spowodowany ostatnim jękiem, posiekałem na kawałeczki jej ciało, ręce i nogi. Wtedy owinąłem szczątki ręcznikiem i cisnąłem zawiniątko w czarną dziurę studni. Jak tylko wróciłem do swojego łóżka, zasnąłem twardo. Pierwszy raz od dłuższego czasu. 

Następne trzy dni były dla Esther czasem żałoby. 

Płakała bez wytchnienia i przez cały czas mnie unikała. Ale pomimo łez i ciągłych skarg, nie udało się jej przekonać moich rodziców, że ktoś jej ukradł lalkę, kiedy spała i cały czas byli przekonani, że zostawiła ją na patio w noc jej zniknięcia. Moja siostra patrzyła na mnie w te dni z ostrożną nieufnością w oczach, ale nigdy o nic otwarcie mnie nie oskarżyła. 

Potem wszystko wróciło na swoje miejsce i Esther nie wspominała już o lalce. Reszta wakacji przebiegała spokojnie i już w połowie lata skończyliśmy domek i spędziliśmy tam wiele godzin na wklejaniu znaczków do albumu i porządkowaniu kolekcji motyli. 

Pod koniec lata pojawiła się druga lalka. Tym razem przyniosła ją mama, ale nie w kartonowym pudle, jak tamtą, tylko owiniętą w różowy kocyk. Esther i ja patrzyliśmy jak mama kładła ją bardzo ostrożnie do swojego łóżka, mówiąc do niej łagodnym głosem, tak jakby lalka mogła ją słyszeć. W tamtej chwili, patrząc z ukosa na Esther, odkryłem w jej zachowaniu podejrzane zainteresowanie nową zabawką, co przekonało mnie do tego, że muszę uwolnić się również od tej przeszkody zanim kompletnie zepsuje mi koniec wakacji. Pomimo tego, że wyczuwam dziwną zmowę między mamą a Esther w celu chronienia drugiej lalki, nie jestem pesymistą: obie twardo śpią w nocy, skrzynka z narzędziami tatusia jest na swoim miejscu, a poza tym, mam już doświadczenie w rozwiązywaniu tego problemu. 

środa, 19 września 2012

César López Cuadras - Polimerowa


Patrzymy obaj, każdy ze swojego okna, na smętną uliczkę. Tutaj, w zimnym mieszkaniu, życie schwytało nas w sidła samotności i pustki. Jesteśmy dojrzałymi mężczyznami, wychowanymi przez oświeconą matkę i odpowiedzialnego ojca, wierzymy w Boga, chodzimy do kościoła i, tak jak zwyczajni obywatele, wypełniamy nasze zobowiązania podatkowe. Nasza nieposzlakowana moralność powinna więc być poza wszelkimi podejrzeniami. Uprzedzenia wynikające z tego, że najłatwiej ocenia się innych, sprawiają, że ciągle jesteśmy obiektem kpin. Po dzielnicy krążą różnego rodzaju spekulacje dotyczące naszego samotniczego żywota. Zapewne Bóg nie chciał dać nam - ani jemu, ani mnie - towarzyszki, która prócz wypełniania domowych obowiązków uwolniłaby nas od publicznych pomówień. W zamian przeznaczył nam życie poświęcone pobożnym uczynkom. A jednak, jako synowie Adama, jesteśmy dręczeni przez słabości ciała, i każdy z nas musi sobie z nimi radzić na własną rękę, bez pomocy osób trzecich, rzecz jasna, a nie jak głoszą plotki mnożące się na ulicy. Utrzymanie cnoty to nasza mała epopeja i Pan zapewne stosownie nam to wynagrodzi. Wysiłek ten wywołuje wiele nieporozumień między nami. Taki jest też ten przypadek, który obecnie trzyma nas w separacji, każdego w swoim pokoju bez odzywania się do siebie słowem. To ja powinienem wyjawić powód, gdyż, z pewnego punktu widzenia, to ja mogę wydawać się winnym. 

W styczniu tego roku, wykorzystując resztkę bożonarodzeniowej premii, którą udało mi się ocalić w grudniowego wiru, poszedłem na targ San Juan de Dios z zamiarem kupna budzika. Szatan, który zawsze przechadza się po tych krętych ścieżkach, pchnął mnie na drogę pokusy i miast zegarka, przyniosłem do domu plastikowy, dmuchany przyrząd o kształtach podobnych kobiecej anatomii i blond włosach. Przez trzy miesiące, z tą gładkością, jaką jej skóra osiągała pod ciśnieniem 10 atmosfer, była mi substytutem miłości, bez żadnych niedogodności związanych z ciałem i z życiem w małżeństwie. Pierwszy raz miałem w końcu za co dziękować konsumpcyjnemu postępowi. 

Spała ze mną. Rankiem pozwalałem by zawór uwalniał grzechy, które nocą wylewałem na jej skórę i, kryjąc ją pod mym szlafrokiem, wkładałem do wanny, żeby dokonać na niej oczyszczających ablucji. Suchą chowałem zazdrośnie do swojej szafki. Jako że wysiłek związany z nadmuchaniem jej własnymi płucami zabierał mi energię potrzebną w najważniejszym momencie, wróciłem do raju kontrabandy, żeby zaopatrzyć się w małą pompkę nożną. Później kupiłem bieliznę w jej rozmiarze i kostiumik, który opadał na jej stopy w bladym świetle mojej biurkowej lampki. Malowałem jej twarz, a szyję skrapiałem modnymi zapachami. Wszystko szło doskonale. 

Pewnego dnia, wracając do domu po mych codziennych zajęciach, odkryłem, że ktoś grzebał w mojej szafce pozostawiwszy przy tym bałagan w moich rzeczach. Serce mi podskoczyło, stałem się podejrzliwy. Zacząłem wracać do domu o nieprzewidywalnych porach, prawie nigdy nie znajdując niczego niezwykłego, ale, od czasu do czasu, ślad ewidentnego gwałtu ranił moje serce. Od tamtej pory stałem się bardziej systematyczny w mym śledztwie i w końcu dało ono smutne rezultaty: podczas mojej nieobecności, on regularnie zabawiał się z nią. Wszystko się popsuło. 

Pewnego ranka wyszedłem z domu, okrążyłem kamienicę i poczekałem chwilę w sklepie na rogu. Po chwili ujrzałem go wracającego do budynku, chociaż o tej porze powinien być w biurze. Z niepokojem odczekałem jeszcze kilka minut. Po chwili wszedłem na górę i stanąłem pod drzwiami. Otworzyłem je powoli, bez hałasu. Poszedłem do kuchni i wziąłem nóż. Spróbowałem otworzyć jego drzwi. Bezskutecznie. Były zamknięte na łańcuszek. W przypływie furii mocnym kopniakiem wyważyłem je. Byli tam: leżeli nadzy na łóżku! Oślepiony zazdrością rzuciłem się na cudzołożników, znalazłem pierś niewiernej i zadałem jej nożem celne pchnięcie. Chciałem ją dobić, ale już robiła w powietrzu nieprzewidywalne zygzaki, aż w końcu uciekła wylatując przez okno.

Tak oto jesteśmy tu obaj, każdy z nas w zaciszu swojego pokoju. Straciłem wszystko, a on zebrał resztki hańby: wczoraj widziałem przez okno, jak wracał z wulkanizacji, trzymając ją pod rękę. Niewdzięcznica między gumowymi piersiami miała wielką czarną łatę, niezmywalny ślad swojego wiarołomstwa.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Karol Jakubski - Genesis

Myśl o zapisaniu książki w DNA przyszła doktorowi George'owi Church podczas jednego z ataków katalepsji. Kiedy żona wzywała lekarza, on, nieruchomy, obmyślał plan wydania swojej najnowszej książki, "ReGenesis..." na mikromacierzy, czyli szklanej płytce rozmiaru zwykłego slajdu. Najpierw przełożył słowa i ilustracje na język binarny, potem podzielił go na 55 tysięcy krótkich fragmentów po 96 bitów każdy. Następnie przetłumaczył zerojedynkowe ciągi  na język nukleotydów - adenina i cytozyna były w nim zerami, a guanina i tymina jedynkami.

Ambicją Churcha było poprawienie Stwórcy, kreacja organizmów, których nie było w jego planach, oraz  poprawienie kodu genetycznego człowieka, tak, żeby "żył np. 200 lat, albo bił wszelkie możliwe rekordy na 100 metrów", jednak słabe zdrowie (atak serca, narkolepsja, carcinoma, dysleksja, zapalenie płuc i choroba lokomocyjna) nie pozwoliły mu zrealizować tych zuchwałych planów.

Kilka lat po jego śmierci, główny nurt genetyki skręcił w stronę odczytu nieodczytywanych dotąd elementów DNA, zarówno roślin jak i zwierząt. Okazało się bowiem, że w kodzie genetycznym zapisane jest WSZYSTKO, nie tylko plan życia danego organizmu, ale również jego historia i historia organizmów, z których się wywodził.

Początkowo członkowie najbardziej kosztownego projektu w dziejach nauki myśleli, że informacje dotyczące historii były przenoszone z pokolenia na pokolenie i dotyczyły tylko zdarzeń obserwowanych przez naocznych świadków. Namawiano więc potomków znanych postaci historycznych do dzielenia się swoim DNA, dzięki czemu udało się ustalać często nieznane bądź przeinaczane fakty. Szybko okazało się jednak, za sprawą słynnego "fałszerza dziedzictwa", że są jednostki, które mają zakodowane wydarzenia, które nijak nie mogły być oglądane przez jego przodków. Porównanie kodu zwierząt z różnych epok i kontynentów również dało niejednokroć zaskakujące rezultaty, tak jak było w przypadku DNA wydobytego ze szkieletów wojsk Aleksandra oraz współcześnie żyjących kolczatek.

Wypełniające się w szybkim tempie białe plany historii, podobnie jak kiedyś wielkie odkrycia geograficzne, zmieniły świat na zawsze. Ludzie rozochoceni ciągłymi odkryciami postawili sobie niezwykły cel. Odczytać kod historii wstecz aż do Wielkiego Wybuchu, jak chcieli jedni, lub do momentu pierwszego stworzenia, jak chcieli ich przeciwnicy. Na przeszkodzie i jednym i drugim stanęła pojemność: okazało się, że gdy miejsce w pamięci organizmu się zapełniało, najstarsze napisy znikały, żeby zrobić miejsce najnowszym. Radą na to miało być znalezienie organizmów, które przetrwały tysiące lat w możliwie nienaruszonym stanie. Poszukiwano ich przede wszystkim w krajach wiecznego lodu, chociaż niektórzy twierdzili, że te organizmy "nie mają zbyt wiele do powiedzenia" i kierowali swą uwagę w stronę chrząszczy w rodzaju Tenomerga Mucida. Rezultatem poszukiwań najlepszych nośników informacji było wyodrębnienie gatunków, których pojemność była większa niż inne. Do takich należał między innymi tzw. Żuczek Słupołaz, ale nawet w ich kodzie nie udało się odczytać całej historii świata.

Prawdziwy przełom nastąpił, kiedy jednemu z naukowców udało się odczytać informację z DNA wydobytego z jednego z Archeopteryksów z Solnhofen. Jens Karl Martel odkrył, że zawiera ona informację pochodzącą z późnej kredy. Nie zabrakło naturalnie takich, którzy mówili o zanieczyszczonym badaniu, ale fakt był faktem: w skamielinie znaleziono informacje o epoce która nastąpiła miliony lat po śmierci organizmu, z którego je wydobyto.

Naukowcy, w tym archeolodzy, biohistorycy, filozofowie i genetycy zaczęli snuć wiele teorii, które gotowi byli poprzeć rozległymi badaniami. Najbardziej ryzykowną, z punktu widzenia swojej dalszej kariery, hipotezę wysunęła szkocka matematyk i filozof Virginia Stewart, która stwierdziła, że odkrycie Martela dowodzi, że w kodzie genetycznym zapisana jest nie tylko cała przeszłość, ale i cała przyszłość, o której wiedza,  zgodnie z jej obliczeniami będzie dostępna ok 2112 roku. 

czwartek, 16 sierpnia 2012

Jorge Luis Borges - Z prologu do Fikcji


Klecenie opasłych tomisk to pracochłonna, zubażająca  niedorzeczność – po co wykładać na pięciuset stronach ideę, której doskonały ustny przekaz mieści się w kilku minutach? Lepiej udawać, że te książki już istnieją i tylko je streścić, skomentować.

Max Aub - Zbrodnie Przykładne

Ze mnie nikt się nie śmieje. A przynajmniej tamten już nie.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Karol Jakubski - Rozproszenie

Pisarz Jakubski postanowił nie ułatwiać zadania swoim przyszłym monografistom i rozproszył swe dzieło w sposób niemal idealny. Zaczynał jeszcze w epoce papierowej drukując tu i ówdzie, w pismach i pisemkach, wydając książki na koszt swój i cudzy, drukował ulotki ze swoimi tekstami, wlepiał wlepki i pisał flamastrem w kiblach, windach i autobusach.

Rewolucja cyfrowa stała się również początkiem rewolucji w jego twórczości. Zaczął aktywnie i ochoczo wykorzystywać wszystkie nowe media. Pisał blogi pod wieloma pseudonimami, tworzył strony internetowe poświęcone własnej osobie, udzielał się na dziesiątkach forów, naszej klasie, fejsie, twitterze, pisał anonimowe maile do przypadkowych osób, wysyłał esemesy do losowo wygenerowanych numerów.

Nie zaniedbał atoli działalności analogowej: swoje najważniejsze teksty wpisywał ręcznie do książek w bibliotekach, czytelniach, a nawet księgarniach. Podobno dawał również ogłoszenia drobne do gazet lokalnych w rozmaitych i niespodziewanych sekcjach.

Od czasu do czasu wydawał coś w kilkuset egzemplarzach.

Niełatwo było wydać Dzieła Rozproszone Jakubskiego, nawet, jeśli się wiedziało, że używał on słów kluczowych takich jak "Karolek", "magnetyzm", "karburator", "szwank", "truchło", "refleksja", "gambit" w kombinacjach takich, że co najmniej dwa z nich można było w każdym tekście odnaleźć. Każde wydanie narażało się na zarzut niekompletności wpływającej na obraz i zrozumienie ogółu, bo nie wiadomo, czy któryś z nośników nie został gdzieś nieodkryty.

Karol Jakubski - Fabryka snów

Z inicjatywy Rzecznika Praw Dziecka wprowadzono przepis zakazujący rodzicom nagrywania snów swoich dzieci bez względu na wiek. Produkowane w Birmie aparaty do rejestrowania snu niemowląt cieszyły się jednak niezmierną popularnością, a kolejne akcje policji podbijały tylko ich czarnorynkową cenę.

wtorek, 19 czerwca 2012

Karol Jakubski - Bruk

Zdenerwował się i kopnął w sklepową witrynę w rezultacie czego stracił nogę.

Z cyklu Opowiastki

Karol Jakubski - Fabryka snów

Radykałowie religijni postulowali surowe kary za sny "bezbożne, niemoralne, bluźniercze lub sprośne". Nawet w przypadku, gdy zostały nagrane lub odtwarzane bez zgody właściciela.

Z cyklu Opowiastki

niedziela, 17 czerwca 2012

Virgilio Díaz Grullón - Zegarek

 - Ja mu powiem – powiedział dziadek. Chwycił swoją laskę i założywszy pożółkły słomkowy kapelusz poszedł szukać chłopca, który bawił się w kącie werandy.
- Chodź, wnusiu, przejdziemy się.
- Tak wcześnie, dziadziu?
Chłopiec siedząc przy kolejce elektrycznej patrzył wyczekująco na staruszka.
- Nie tak znowu wcześnie, już po czwartej.
Chłopiec podniósł się nieco i na kolanach zaczął ostrożnie rozbierać mosiężne tory.
-Zostaw. Ciocia Irene pozbiera to później.
Dziadek, schylając się, chwycił chłopca za rękę i pomógł mu wstać.
-Umyj ręce i uczesz się trochę – zobaczywszy, że dziecko kieruje się w głąb domu krzyknął – Nie! Nie wchodź tam. Umyj je w zlewozmywaku…
Chłopiec posłusznie zawrócił i wszedł do kuchni. Podszedł do zlewu, odkręcił kurek i zmoczył sobie ręce przygładzając następnie niesforne włosy. Kobieta, która stała za nim, wyciągnęła ręce, tak jakby chciała mu pomóc, ale żałując swego gestu, powstrzymała się i stała nieruchomo z dziwnym wyrazem twarzy, obserwując chłopca do czasu, aż wyszedł z kuchni.
Na werandzie dziadek chodził niecierpliwie z rękami założonymi na plecach, trzymając z tyłu laskę.
- Już? Dobrze, chodźmy.
Wziął go za rękę i wyszli razem na ulicę kierunku centrum miasteczka.
-Dlaczego dzisiaj wychodzimy tak wcześnie, dziadziu?
- Powiedziałem ci, że już po czwartej – Staruszek wyciągnął z kieszeni błyszczący srebrny zegarek, odczepił łańcuszek od szlufki i podał go dziecku.
- Masz, ty go będziesz niósł, ale uważaj, żeby ci nie upadł.
- Mogę go nieść przez cały czas? – Chłopiec ściskał zegarek obiema rękami i przyglądał się mu zdziwiony.
- Tak, wnusiu, oddasz mi go jak wrócimy do domu – odpowiedział staruszek kładąc mu ręku na ramieniu.
- A czemu dałeś mi go dziadziu?
-Bo jesteś już mężczyzną… Czas, żebyś powoli się uczył jak obchodzić się z cennymi przedmiotami.
Chłopiec ponownie zerknął na zegarek wpatrując się w pospieszny ruch sekundnika.
- A dlaczego tylko złota wskazówka się rusza, dziadziu?
- Pozostałe też się ruszają, tylko wolniej.,,
- Nie, nie… Nie ruszają się… Popatrz… Zbliżył zegarek do twarzy staruszka, ściskając go zazdrośnie rękoma.
- Nie ruszają się, kiedy na nie patrzysz. Ale jak o nich zapominasz, wykorzystują to i pędzą wtedy, żeby nadrobić stracony czas.
- Ale nawet jak by pędziły bardzo szybko, to nigdy nie dogonią złotej wskazówki, prawda dziadziu?
- Nie wnusiu, nigdy jej nie dogonią…
- A dlaczego jej nie dogonią.?
- Cóż… bo tak naprawdę, to złota wskazówka, to nie jest wskazówka, tylko promyczek słońca, który tu zamknąłem… A przecież wiesz, jak szybko pędzi słońce, skoro przemierza całe niebo, w ciągu jednego tylko dnia…
Chłopiec chłonący każde słowo dziadka, skinął głową i przez chwile milczał. W końcu znowu na głos zaczął podążać za swymi myślami.
- A kiedy zamknąłeś ten promyczek, dziadziu?
- W nocy, jak spał.
- W nocy? A kto ci go dał?
- Przyniósł mi go staruszek z bieluśką brodą, która sięgała mu aż do pasa.
- A dlaczego staruszek miał promyczek słońca? Kto mu go dał?
- Nie był jego, był Pana Boga… I Pan Bóg poprosił go, żeby mi go przyniósł…
-Pan Bóg? – Chłopiec przez chwile stał zdumiony. – A dlaczego Pan Bóg podarował ci promyczek słońca, dziadziu?
- To nie był prezent: to była wymiana. Ja też dałem coś mojego Panu Bogu…
- A co mu dałeś?
Dziadek milczał przez chwile, a potem odpowiedział nie patrząc na chłopca:
- Podarowałem mu dzisiaj coś bardzo cennego, wnuczku… - A potem, po chwili: – Chodź, usiądziemy sobie tutaj…
Podeszli do murku z kamieni, który otaczał opuszczony dom i usiedli na nim. Starzec opierając ręce na lasce, którą trzymał przed sobą pionowo, a chłopiec obok, z zegarkiem w rękach, które oparł na kolanach i z twarzą wyczekująco zwróconą w stronę dziadka.
Ten wreszcie przemówił:
- To była umowa, pomiędzy Panem Bogiem i mną, wiesz? On potrzebował kogoś, kogo ja bardzo kochałem, i chciał ją mieć u siebie na zawsze… A ja powiedziałem Mu, że jest moim panem i panem wszystkiego, co moje, i że może zabrać ją, kiedy tylko zechce. Wtedy On podziękował mi i powiedział: „Chciałbym dać ci coś w zamian za to, o co proszę: weź ten promyczek słońca i zatrzymaj go sobie…”
Dziadek mówił z głową zwieszoną na piersi, zrobił przerwę i dodał patrząc chłopcu w oczy.
-… taka jest historia promyczka słońca… Od dzisiaj będziemy go mieć, ty i ja, tylko dla siebie. To będzie nasza tajemnica i nikomu więcej o tym nie powiemy…
- Nikomu, dziadziu? Ale ja chciałbym opowiedzieć o tym mamusi…
 Dziadek objął chłopca i przytulając go wyszeptał:
-Nie, wnusiu… Nie będziesz mógł opowiedzieć tego mamie, bo już jej nie będzie w domu, jak wrócimy…
Chłopiec wstał z murku i przeszedł kilka kroków, tak jakby potrzebował czasu na to, żeby sens tych słów dotarł do jego mózgu. Stał przez chwilę nieruchomo, następnie uniósł ręce, w których trzymał zegarek i przyciskając go mocno do piersi powiedział:
- Możemy już wracać do domu. Prawda, dziadziu?
Staruszek podniósł się z trudem i odpowiedział mu, podczas gdy zaczęli iść z powrotem.
- Tak, idziemy… - A po krótkiej chwili dodał - … a zegarek możesz sobie zatrzymać na zawsze…



poniedziałek, 7 maja 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Podeszlimy do dworu, kiedy się bawili. Pan pijany zwyzywał nas od chamów, tośmy go za nogę do sań przywiązali, a Jędrek na kozioł wskoczył. Jak go zarzuciło na zakręcie, wyrżnął z siła wielką o pniak, a jucha z rozbitego łba  zostawiła na śniegu ślad jakby ktoś czerwonym atramentem na kartce papieru pisał.

Z cyklu Opowiastki

Karol Jakubski - Fabryka snów

Kościół stanowczo sprzeciwia się nagrywaniu i oglądaniu, zwłaszcza cudzych, snów. Jako uzasadnienie podano  występujące w tradycji stwierdzenie, że "kto śpi, ten nie grzeszy".

Z cyklu Opowiastki 

niedziela, 29 kwietnia 2012

Karol Jakubski - Fabryka snów

Kontrowersje dotyczące ochrony praw autorskich i do wizerunku pojawiły się niemal wraz z pojawieniem się pierwszych publicznie dostępnych snów. Nic dziwnego - Angelina Jolie niekoniecznie musiała mieć przecież ochotę być oglądaną nago w objęciach owłosionego grubasa.

Z cyklu Opowiastki

sobota, 7 kwietnia 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Kiedyś on nas na polu zwyklinał, jak my u niego czynsz odrabiali. Od chamów wyzywał i nierobów, niejednego po gębie sprał. Teraz my go w gębę bili pięścią i kijem. Już nie klnął na nas, ino o łaskę prosił, tak jak my go nieraz prosili, i o życie błagał. I chociaż niejeden z nas po chrześcijańsku mu wybaczyć chciał, to Maciek, najstarszy u nas, litować nam się zabronił i powiedział: "Tyś panie litości nad nami nie miał i my się nad tobą nie będziem litowali".

Rysował Romo

Max Aub - Zbrodnie Przykładne

Zabił siostrzyczkę w nocy z piątego na szóstego grudnia, żeby wziąć wszystkie zabawki które przyniósł Święty Mikołaj.

piątek, 6 kwietnia 2012

Karol Jakubski - Borys Szyc


Kiedy mnie zostawiła, myślałem, że oszaleję. Postanowiłem wyjechać z miasta, rzucić wszystko, zmienić, zapomnieć. Wyjechałem do Warszawy. Z pracą nie było problemu, znalazłem szybko całkiem dobrze płatną pracę w jednej z korporacji i harowałem jak wół, żeby nie myśleć o tym, co się stało. Poznałem tam sporo ludzi, ale okazało się, jak to bywa w korporacjach, że otacza mnie banda karierowiczów, do tego idiotów, z którymi można pogadać tylko o tym, że kupili sobie plazmę, że spłacają mieszkanie, albo, że chcą wziąć kredyt. Nuda, nuda, nuda.

Kobiety mnie nie interesowały. Nie chciałem znowu się w coś pakować, burdel nie był dla mnie żadnym rozwiązaniem (radziłem sobie sam, ale też bez specjalnej radości, bardziej z przyzwyczajenia, czy dla rozładowania). Pracowałem, a forsa spływała na konto, na nic nie wydawałem, bo nic mnie nie cieszyło.

Kiedyś, przy okazji długiego weekendu, kiedy nie było już nic do roboty i zamknęli biuro z powodu konserwacji klimatyzacji, wind czy po prostu po to, żeby zrobić na złość takim jak ja, siedziałem bezczynnie w domu. Dopadła mnie straszliwa nuda, nie chciało mi się nigdzie jechać, a wszyscy – wszyscy – gdzieś się porozjeżdżali, byle dalej od Warszawy. Nuda. Wlazłem w Internet, ale stamtąd też wiało nudą. Jak idiota w wpisywałem w szczęśliwy traf google’a różne idiotyczne słowa typu „pierdy”, „pryszcze”, „owsiki”… W końcu wpisałem „chlanie”. Wyskoczyło chlanie.pl – znajdź sobie kumpla do picia. Dziesiątki propozycji, kobiety, mężczyźni w różnych miastach. Poszukałem w Warszawie. Pierwszy był Blondas29. Blondas, pomyślałem, może się napijemy? Umówiłem się w Atraksji na 21.

Nuda wywiała mnie z domu jednak dużo wcześniej, poszedłem do Łazienek nakarmić łabędzie, potem powłóczyłem się trochę nad Wisłą i za piętnaście stanąłem przed kiczowatym szyldem mówiącym, że to właśnie tu mieści się lokal o pretensjonalnej nazwie Atraxja.

Wszyscy zdawali się spędzać czas na majówce, w związku z czym nie miałem problemu z dopasowaniem stolika do swoich potrzeb: usiadłem tak, by kontrolować bar oraz drzwi, potem zamówiłem piwo.

Mój kompan w ciemno nie przyszedł. Nie chciało mi się wracać do pustego mieszkania, kupiłem więc paczkę fajek, wziąłem pierwszą lepszą książkę z barowej biblioteczki i sączyłem powoli piwo za piwem.

Gdzieś w okolicach czwartego podszedł do mojego stolika facet wyglądający jak młodszy brat Borysa Szyca, aktora, którego oglądałem w Oficerze, a wcześniej w Vincim i chyba w Symetrii.
- Nie przeszkadzam? Mogę się przysiąść? – zapytał
- Jasne – odpowiedziałem. W sumie to przeszkadzał, ale po czterech piwach litery już trochę mi zaczynały tańczyć przed oczami, zresztą książka była średnia. – Zapraszam.

Zaczęliśmy gadać. O książce, o innych książkach, o komiksach, o grach, o muzyce, oczywiście o sporcie, podróżach, telewizji i kinie. A propos kina, powiedziałem mu:
- A wiesz, że jesteś strasznie podobny do Borysa Szyca? Jak podszedłeś do mnie, to myślałem, że jesteś jego bratem, albo kimś w tym rodzaju.
- Wszyscy, którzy mnie nie znają mi to mówią... - odpowiedział
- A ci, co cię nie znają?
- No ci, co mnie nie znają, mi to mówią.
- Aaaaa.... Okej...  - byłem już chyba w okolicy siódmego piwa -  a co mówią ci, co cię znają?
- Nic nie mówią, bo wiedzą, że ja to ja.

Zdałem sobie wtedy sprawę, że nie pamiętam, jak mój wpółpijący się nazywa. Normalnie, pewnie bym jakoś zręcznie omijał tę przeszkodę, ale po pijaku raczej zderzam się z przeszkodami, więc i tym razem wziąłem byka za rogi:
- Stary, sorry, walnij mnie w pysk, ale przypomnij mi jak się nazywasz? Chyba się nawaliłem, bo nie pamiętam...
- Borys. – odpowiedział
- Ale chyba nie Szyc, co? – zapytałem śmiejąc się głośno ze swojego żartu
- Urodziłem się, w zasadzie, jako Michalak. A teraz to jestem Szyc. – rzekł potwierdzając ruchem głowy, że to szczera prawda.
- O kur... Stary... To jednak ty!  - jak już powiedziałem, po tylu piwach nic nie było w stanie mnie zawstydzić - W telewizji wyglądasz na starszego! Podobało mi się jak zagrałeś w Oficerze!
- Dzięki stary, ale nie gadajmy o tym, okej? To teraz ja też sobie przypomnę: Kuba, tak?
- Kto? Ja? – Borys skinął głową na potwierdzenie – Nie. Karol.
Przybiliśny piątkę, potem, jak na zawołanie, wypiliśmy do dna.

Nasza rozmowa toczyła się dalej wokół standardowych tematów. Filmy, muzyka, sport, książki, Bardzo miło nam się gadało. W końcu zeszliśmy i na kobiety.

- Powiedz mi stary jedną rzecz, tak cię niedyskretnie zapytam: Czy wy, znaczy aktorzy, dużo ruchacie? – wszedłem na jeszcze wyższy poziom bezpośredniości.
- Zależy kto. Ja mam dziewczynę teraz, więc tylko z nią, ale niektórzy to tak. Szczególnie ci żonaci dużo opowiadają, cha, cha, cha.
- A którzy, na przykład?
- Nie, no z nazwiska ci nie powiem, ale na przykład taki jeden kolega, aktor komediowy, nazwiska nie powiem, ale na imię ma Cz.,  - mrugnął do mnie porozumiewawczo - chociaż ma żonę, którą bym chętnie puknął, cały czas opowiada jak to rucha na wyjazdach, czy to teatr, czy kabaret. Zresztą rozwodzi się, (tylko nic, nikomu!), pewnie mu się żona znudziła... Ale bym ją puknął, gdybym nie miał dziewczyny! Zresztą im kto starszy, to więcej chyba na boku rucha, albo tak gadają?
- A ten, na przykład, Globisz? Wiesz czy rucha dużo?
- Krzysiek? Nie wiem, graliśmy razem trochę, ale dobrze go nie znam. To jest inne pokolenie. Zresztą on nie gada dużo... A czemu on cię akurat zainteresował?
- Nie wiem, oglądałem kiedyś taki film z nim „Anioł w Krakowie”, no i jak mieszkałem właśnie w Krakowie, to raz byłem w teatrze i on też tam grał. Lubię gościa, ale pomyślałem sobie, ten tytuł  w gazetach: „Ruchający Anioł” Cha cha cha!
- Co ty, w gazetach? O takich rzeczach się nie pisze. Wszyscy poobrażaliby się na wszystkich. Dopiero jak już oficjalnie ktoś z kimś zerwie i chce byłemu, albo byłej dopiec, to dzwoni do jednej z tych gazet i pozuje, że niby przypadkiem w dyskotece...
- Kurde, tego to nie wiedziałem. – powiedziałem szczerze. – To jest jednak, stary, inny świat. My to się musimy naprawdę natrudzić, żeby laskę wyrwać. Do was pewnie idą jak muchy do lepu.
- Stary, no niektórzy tak pewnie mają, ale powiem ci, że to różnie bywa i czasem to lepiej chyba samemu dziewczynę poderwać, niż dlatego, że cię ktoś z telewizji zna.

Nie wiem, przy którym piwie zaczęliśmy zamawiać wódkę. Zrobiło się bardzo późno, zostaliśmy sami z barmanem, ale nie zbierało się nam do domu. Rozmowy szły sobie podobnymi torami co  wcześniej, mnie jakoś specjalnie show business nie interesował, choć przecież mogłem dowiedzieć się tylu rzeczy o Borysa. Zresztą, może się i dowiedziałem, ale niestety nie wszystko pamiętam.

- Borys – o to jednak musiałem go zapytać, po prostu musiałem – a czy ciebie nie wnerwia, jak cię ludzie w knajpie, albo na dyskotece zaczepiają, chcą się napić, albo proszą o autograf?
- Trochę tak, bo nie ze wszystkimi się chcę napić. A nawet jak już zacznę, to nie ze wszystkimi się tak dobrze pije, tak jak z tobą. Czasem goście są nachalni, tak, że aż się im chce w mordę dać, ale trzeba uważać, nigdy nie wiadomo, czy to nie jest jakaś prowokacja.
- Widzisz, to może dlatego Tadek z Długu taki był cierpliwy!
- Kto?
- Tadek z Długu, no wiesz, nie pamiętam jak się gość nazywa. Taki łysawy...
- Czarek. Czekaj, Czarek się nazywa... Wiem! Kosiński! Spoko koleś. Graliśmy razem w ostatnio w Testosteronie. Widziałeś?
- E.... Nie jeszcze nie. Warto?
- Powiem ci, że warto, stary. I to nie dlatego, że ja tam gram. Naprawdę spoko film nam wyszedł.
- No muszę pójść, jak mówisz, że fajny. Pójdę.
- Ale co z tym Czarkiem? - Borys wyglądał na zainteresowanego.
- Jakim Czarkiem?
- No Kosińskiem. – zupełnie nie wiedziałem, o kogo mu chodzi – No z Tadkiem z Długu!
- Aaa – w końcu załapałem -  No właśnie. Byliśmy jakiś czas temu gdzieś tutaj na imprezie. Specjalnie przyjeżdżałem jeszcze z Krakowa, na urodziny kumpla. Pamiętam nawet, że poszliśmy wtedy z dziewczyną razem do kibla i wiesz... A to była jedyna toaleta w lokalu, do tego koedukacyjna, ale się ludzie oburzali, cha, cha cha... No i tam właśnie był Tadek z Długu. Kumple raz po raz podchodzili do niego i pytali, czy to on jest Tadkiem z Długu. A on chyba z dziesięć razy spokojnie odpowiadał, że tak. A najlepsze było to, że obok siedział Żebrowski, i do niego nikt nie podszedł, a do Tadka, to, mówię ci, no z dziesięć razy. Jeden z kumpli to chyba ze trzy razy do niego polazł, żeby się zapytać, czy to on był Tadkiem z Długu, w końcu Tadek nie wytrzymał i mówi mu: „Odpier... się w końcu ode mnie!”. Nie przeklnął nawet do końca! Kontrola pełna.
- Panowie, kończymy! Ostatnie zamówienie.  – barman obudził się ze swojego letargu. Ale my już mieliśmy dość, więc po uregulowaniu rachunku wyszliśmy z baru.

Nie było jakoś bardzo ciepło, ale nie padało i było bardzo przyjemnie.
- Podwiozę cię, gdzie mieszkasz? – zaproponował Borys
- Podwieziesz? Jesteś autem?
- Ta. Zaparkowałem tu niedaleko. Chodź.
- Co ty? Przecież jesteś nawalony jak szpak! Złapią cię i....
- Powiem im, że jestem komisarz Kruszyński, cha, cha, cha, to mnie może puszczą!
- Przestań. Teraz robią akcje trzeźwy świt, czy coś tam. Zamów sobie taryfę.
- Eee, taryfę nie. Nie chce mi się jechać taryfą. Odprowadzę cię, chcesz? Muszę troszkę wytrzeźwieć.
- Odprowadzisz? Stary ja mieszkam na Borsuka. Całą noc będziemy szli. Zamawiam taksówkę. Zamówić ci też?
- Czekaj. Słuchaj. Bo ja nie mogę iść do domu teraz. Może pójdziemy gdzieś jeszcze?
- Gdzie? Zamknięte jest wszystko.
- Karol, poczekaj. Słuchaj. Ja nie chcę iść do domu. Nie mogę...
- Dlaczego?
- Bo... Zresztą. Powiem ci, ale nie tutaj. Ty mieszkasz z kimś?
- Ja? Sam. A co, chcesz iść do mnie?
- A mogę? Kupimy wódkę po drodze. Pogadamy.
Zamówiłem taksówkę. Po drodze Borys kupił wódkę na stacji. Chyba obaj potem przysnęliśmy, a taksówkarz nie spieszył się, żeby nas obudzić, bo licznik nabił ze trzy razy tyle co powinien. W końcu wysiedliśmy jednak i poszli do mnie.

To co się stało później było jak z dobrego filmu akcji: otworzyliśmy wódkę, wypiliśmy po dwie banie, po czym, niemal jednocześnie osunęliśmy się na ziemię. Więcej nie pamiętam...

Słońce stało wysoko, kiedy się przebudziłem. On jeszcze spał. Pomiędzy nami, dokładnie po środku, była wielka kałuża wymiocin. Poszedłem napić się czegoś, jak wróciłem, mój gość już wstał. Patrzył tępo na obrzygany dywan.
- To nie ja stary - powiedział - ja nigdy nie rzygam.
Nic nie powiedziałem. Bolała mnie głowa.
- Która jest godzina? - zapytał spoglądając na zegarek. - Ja pier.. Muszę lecieć. Mania pewnie już od dwóch godzin stoi pod moimi drzwiami... Trzymaj sie stary! Dzięki za wczoraj. Na pewno się jeszcze umówimy!

Wyszedł. Zostałem sam. W sumie, to ja też nigdy nie rzygam.


Z cyklu Opowieści spod stołu

Max Aub - Zbrodnie Przykładne

Nigdy nie zabił pan nikogo z nudów, dlatego, że nie miał pan nic do roboty? To jest zabawne.

niedziela, 25 marca 2012

Karol Jakubski - Fabryka snów

Aktorzy różnych pokoleń razem na planie, w kwiecie wieku. Coś, co wydawało się niemal niewykonalne, a na pewno koszmarnie drogie -  przede wszystkim ze względu na nakłady pracy-, okazało się stosunkowo tanie i możliwe dzięki nagrywaniu snów. Pierwszy taki sen odtwarzany w kinach wywołał sensację. Kolejne - coraz większe kontrowersje.

Z cyklu Opowiastki

sobota, 10 marca 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty

Wzięlimy go w sześciu i obcięli nogę piłą, którą nieboszczyk Kuba wycinał drzewa z pańskiego lasu.

Narysował Romo




Karol Jakubski - Fabryka snów

Największym rarytasem są sny bez montażu i  zewnętrznych efektów specjalnych ("sny w stanie czystym"), a największą ich gwiazdą pan Władysław Miłkowski, siedemdziesięciopięciolatek, który śni krótko, szybko i intensywnie.

Z cyklu Opowiastki

niedziela, 4 marca 2012

Karol Jakubski - Fabryka snów

Gdybym tylko mógł nagrywać swoje sny, stałbym się właścicielem największej na świecie kolekcji pornoli.

Z cyklu Opowiastki

czwartek, 1 marca 2012

Karol Jakubski - Krwawe Zapusty


Pod dom jego my się nie skradali. Żeśmy ciżbą poszli, pana wywlekli z dwora i cepami obili, aże się śnieg na czerwono zabarwił.
Narysował Romo

wtorek, 21 lutego 2012

Max Aub - Zbrodnie Przykładne

Przypalił mnie, mocno, papierosem. Nie mówię, że zrobił to specjalnie. Ale bolało tak, czy inaczej. Przypalił mnie, zabolało, zamroczyło mnie i go zabiłem. Nie zrobiłem tego - tak jak i on - specjalnie. Ale trzymałem w ręce tą butelkę.

niedziela, 19 lutego 2012

Karol Jakubski - Zemsta

"Zemścić się jak najokrutniej" - to była pierwsza jego myśl. Jej wybaczył, jego znienawidził - postanowił zrobić coś, żeby tamten do końca życia żałował, że przespał się z cudzą żoną.

Porwał jego czteroletniego syna i obciął mu dłoń. Ojciec dziecka szalał z rozpaczy, ale nigdy nie poznał motywów sprawcy, który został zabity przez policję podczas akcji uwalniania porwanego.

Z cyklu Opowiastki

sobota, 11 lutego 2012

Virgilio Díaz Grullón - Urojona ciąża


Mieszkał za granicą już od wielu lat, gdy otrzymał wiadomość o wypadku, który kosztował życie jego ojca, a matkę zawiódł na skraj śmierci. Wrócił do kraju nie zdążywszy na jego pogrzeb, ją natomiast znalazł w szpitalnym łóżku w stanie śpiączki. W szpitalu poznał brata matki, którego nie widział nigdy wcześniej. Ten, spoglądając na niego surowo i z nieufnością, zapewnił go, że jego siostra nigdy nie miała dzieci, chociaż ogromna chęć poczęcia ich uczyniła z niej, tuż po ślubie, ofiarę ciąży urojonej, która oszukała wszystkich i miała smutny i niedorzeczny epilog na sali porodowej. Urażony, nie potrafiąc przekonać wuja niedowiarka, że jest jego krewnym, rozpoczął żmudne poszukiwania swoich dokumentów tożsamości najpierw w biurze paszportowym, potem w tym od dowodów osobistych, a w końcu, sprawdziwszy uprzednio w rejestrze ludności, w parafii, w której go ochrzczono. Nigdzie nie mógł znaleźć dowodu na swoje istnienie. Następnie, bezskutecznie usiłował dać się rozpoznać przyjaciołom i kolegom ze szkoły, aby wreszcie, po odrzuceniu jako nielogicznej możliwości zbiorowej konfabulacji przeciwko niemu, doszedł do gorzkiego wniosku, że nigdy nie istniał, że całe jego życie było jedynie iluzją, której głupio się trzymał przez te wszystkie lata, jakie minęły od dnia, w którym uwierzył, że się urodził, i że obraz, jaki wywoływał w innych, był zwykłym złudzeniem, które rozwiewało się z czasem, bez żadnego trwałego śladu w czyjejkolwiek pamięci. To bolesne przekonanie sprawiło, że próbował znaleźć przyczynę owej absurdalnej sytuacji i odkryć plan, na którym rozegrało się jego fikcyjne istnienie. Zrozumiał prawdę, kiedy przypomniał sobie urojoną ciążę swojej matki i doszedł do wniosku, że jej marzenie o posiadaniu dzieci nie skończyło się dla niej – tak jak dla innych – na sali porodowej, lecz pozostawało żywe i niezmienne przez cały czas, a on urodził się, rósł, bawił, poszedł do szkoły, kochał i cierpiał jedynie w wyobraźni kobiety, która właśnie konała w szpitalu. Olśniony, zaczął biec w kierunku łóżka chorej, ale przy samym wejściu do sali, w której leżała, wśród oniemiałych spojrzeń lekarzy i pielęgniarek, rozpłynął się w powietrzu, dokładnie w tym samym momencie, w którym pacjentka za drzwiami oddawała swe ostatnie tchnienie.

piątek, 10 lutego 2012

Karol Jakubski - Wartownik

Ślepaki nam dają. Nie dziwota. W haremach też tylko eunuchów zatrudniają.

Z cyklu Opowiastki.

Max Aub - Zbrodnie Przykładne

Rozprułem ją z góry na dół, jak krowę, bo patrzyła obojętnie w sufit kiedy się kochaliśmy.

Karol Jakubski - Nieuk

Jan Biesiada był człowiekiem tak niewykształconym, że nawet mówiąc popełniał błędy ortograficzne. Któregoś dnia poszedł do sklepu spożywczego i powiedział:

"Pobrorzem dszy ponczki z marmoladom rurzanom i tszydźeźci dekagramuf tfarogó puutózdego."

Ekspedientka odmówiła obsługi takiego klienta.

Z cyklu Opowiastki

niedziela, 29 stycznia 2012

Karol Jakubski - Dwa wina


Wina mieliśmy dwa: jedno czerwone, a drugie białe. Czerwone to była jakaś porzeczka, białe, to taki zwykły jabol. Do tych dwóch win było nas z początku trzech: Lechu, Wiesiek i ja. Ja najbardziej lubiłem to białe, to, które robił Wiesiek, Lechu lubił czerwone, bo sam je robił, a Wiesiek wszystko lubił. Ja nie robiłem wina, bo nie umiałem, za to pędziłem z serwatki. Pędzonego jednak wtedy nie było, bo się wypiło dwa dni wcześniej, a następna porcja musiała jeszcze, jak to się mówi „dojrzeć”.

Miał jeszcze przyjść Mariusz, on miał niby zawsze, bo mu taki jeden Igor w Przemyślu sprzedawał tanio. Mariusz teściową ma w Przemyślu, więc pijemy spirytus, chociaż, tak naprawdę, jak się skończą te słoiki to długo trzeba czekać, bo Mariusz do Przemyśla lubić nie jeździ, a Igor tu przecież do nas specjalnie nie przyjedzie, bo po co, jak i tam sprzeda to, co ma. Wszyscy czekaliśmy na Mariusza, bo ostatnio zrobił kukułkowe, to znaczy na kukułkach maił, a to jest najlepsze na świecie - wchodzi bez popychu, pięknie, i nawet się nie cofie...

Mariusza coś nie było, no to otwarliśmy najpierw to porzeczkowe, tak ja ich podpuściłem, bo Lechowi się już do porzeczki oczy świeciły, a Wieśkowi wszystko jedno było. A przecież to białe, co mi się dużo wydaje lepsze, to, tak jak dobry gospodarz, lepiej było na później zostawić, nie?

Najpierw po łyku pociągnęliśmy, kulturalnie, bez chamówy, żeby się żaden nie pluł, że za dużo i takie tam. Potem to już się zaczęły akrobacje, tak, żeby inni nie widzieli, kto ile pije. Jak się który odwrócił albo poszedł się wysikać, to wtedy się sojusze tworzyły różne i kombinacje.

Pół godzinki minęło i już się mogliśmy za moje ulubione zabrać. Specjalnie mierzyłem tak z tym czerwonym, żeby nie pić ostatniej kolejki, tylko tą przed przedostatnią, bo wtedy na mnie wypadało z pierwszą. Pociągnąłem sobie zdrowo, pamiętam, aż się coś chłopaki krzywo popatrzyli, ale się żaden nie odezwał, tylko tak samo jak ja sobie łyknęli. Jak już mówiłem, Lechu wolał to czerwone, jabole mu nie za bardzo podchodziły, ale ambitny jest chłopak, no i mu zaszkodziło, od razu puścił pawia, co go na pewien czas z konkurencji wyeliminowało. My to z Wieśkiem wykorzystaliśmy, piliśmy równo, mrugając do siebie wtedy, kiedyśmy zapytywali Lecha czy sobie nie łyknie z nami. Żeby jednak nie było, bo w końcu to nasz kumpel, tośmy mu zostawili ze dwa łyki na końcu, żeby się napił jak trochę do siebie dojdzie.

Zanim jednak Lechu do siebie doszedł, to doszedł do nas Mariusz i przyniósł w plastikowej butelce półtora litra kukułki. I wtedy się dopiero zaczęło! Ale po kolei.

Najpierw wyciągnął z reklamówki te półtora litra, potem jeszcze, jak magik z kapelusza, wyjął oranżadę, na co ja nie wytrzymałem i mówię mu, że to przecież świętokradztwo, żeby kukułkę przepijać, jak ona taka dobra. Świętokradztwo nie świętokradztwo, ale gdyby się któremuś z chłopaków słabiej zrobiło, mówi on, a widzę, że,  Lechu jakiś dzisiaj niewyraźny, to zawsze się można odświeżyć oranżadą, nie? No to już z nim wtedy nie dyskutowałem, tylko mówię mu, dawaj, ale się mu coś przypomniało i pyta czy tylko jabola mieliśmy, tego, co dwa łyki dla niego zostały i fajnie, bo taki aperitif to on sobie lubi na początku zawsze walnąć. No to ja mu na to, że tak, że tylko jabola, Lechu też nie mówił nic o białym ani o czerwonym, bo wiedział, że zaraz będziemy ładować kukułkę i że to go na pewno na nogi nieco postawi, więc nie czas na wspominki o porzeczce, a Wiesiek wtedy akurat się poszedł wysikać, więc też nic nie mógł powiedzieć.

No to siup! Kukułka to jednak jest klasa, mówię wam, nawet Lechu nie chciał do tego oranżady tylko pięknie trzy kolejeczki chlupnął, ale się nam papierosy właśnie w tym momencie skończyły i trzeba było kogoś wysłać. Lechu mówi, że nie pójdzie, bo Aśka, która teraz na pewno stoi za ladą, zaraz do domu do jego starej zadzwoni i będą jaja i koniec imprezy, bo może i krzaki są gęste, ale stara jego to jest jak wyżeł i jak tylko chce to go wytropi. Wiesiek mówi na to, że on też nie może, bo przez te krzaki to on ma teraz alergię, znaczy jak przechodzi przez nie i kicha. I kichnął. Mariusz mówi na to, że on na pewno nie pójdzie, bo dopiero co przyszedł i go nogi bolą. A palić się mi naprawdę zachciało! Zgłosiłem się więc ja, ale ostrzegłem, żeby mi kukułki nie wypili całej, bo dobra była tego wieczoru, naprawdę.

W sklepie załatwiłem wszystko szybciutko, zresztą wcale Aśka nie stała, tylko jej brat. Zaprosiłem go, ale się wykręcił, wiadomo, zakochany, żenić się ma, więc na imprezy to ma jeszcze czas …

Przyznać muszę, że naprawdę się obawiałem o kukułkę, ale chłopaki się bardzo dobrze zachowali, nie wypili tak znowu wiele, zapaliliśmy po papierosie i kukułka!

Po kilku następnych kolejkach to już się zaczęła naprawdę gadka kleić i rzucił wtedy, Wiesiek chyba, żeby tak kukułkę, jak whisky, do beczki dębowej zamknąć na trzy lata, albo na dwanaście. Co do whisky, to za wiele powiedzieć o niej nie mogę, bo raz tylko piłem, jak się do nas taki jeden nieszczęśliwy przyczepił z pieniędzmi i stawiać chciał. Stawiaj, powiedział mu Mirek, którego z nami tym razem nie było, bo mu się dzieciak połamał i musiał do szpitala pójść do niego, a ten przyniósł właśnie whisky, tak jakby polskiego nie mógł kupić, ale darowanemu koniowi… Nie była zresztą zła ta whisky, chociaż niewiele pamiętam, bo ostro było, oj ostro, w każdym bądź razie do kukułki to jest whisky daleko, i możecie się zgodzić ze mną lub nie, ale ja swoje wiem.     

No i tak rzucił taki pomysł Wiesiek z tymi beczkami, i nie był to zły pomysł, ale nie wiedzieliśmy, u kogo by ta beczka miała stać, żeby jej przed upływem tych lat trzech albo dwunastu, ktoś sukcesywnie nie opróżnił. I wtedy Lechu sobie przypomniał, że u szwagra ostatnio pięcioletnie wino pił. Pięć lat trzymał? zapytałem ja, bo mi się wierzyć nie chciało, a on na to, że przypadkowo, bo przed starą, znaczy przed siostrą Lecha, wtedy schował, jak go zaczęła ścigać, ale się mu zapomniało gdzie, i tak sobie leżało, dopiero jak porządki we warsztacie robił, to znalazł, no i wypili. Dobre, mówi, było, nawet lepsze od tego mojego porzeczkowego, cośmy dzisiaj pili. Jakiego porzeczkowego?, zapytał Mariusz, a ja mówię, że nie, że się coś Lechowi pomyliło, ale wiedziałem, że będzie już awantura, bo Mariusz też za porzeczką przepadał.

No i była awantura. Zaczął Mariusz przeklinać i krzyczeć, wyzywać nas, jak to zawsze, gdy się któryś zdenerwuje. I gdyby sobie krzyczał, albo się na chwilę tylko obraził, to by się przecież nic nie stało, bo by mu raz dwa przeszło, po kilku kolejkach, ale nie, bo on się nie na żarty zdenerwował i mówi, że jesteśmy chamy i świnie, z czym musieliśmy się samokrytycznie zgodzić, ale, jak powiedziałem, kto późno przychodzi, ten sam sobie szkodzi. To go jeszcze bardziej zdenerwowało, zaczął drzeć się, że on specjalnie dla nas przed chwilą kukułkę maił, dlatego się spóźnił, że jesteśmy gnoje i że on w takim razie kukułkę zabiera. Zabiera kukułkę! Myślałem, że mu stuknę wtedy, ale się powstrzymałem, bo, jak sobie już później myślałem, to on święte prawo do tej kukułki miał, bo była jego. No to trzeba było go jakoś ułagodzić, przepraszaliśmy go chyba ze sto razy, a on na to, że teraz tacy jesteśmy dobrzy, bo się pić chce, a picia nie będzie, bo on nam daje karę, i kukułka zostaje u niego i on sobie będzie popijać na zmianę z oranżadką. Tę oranżadę to specjalnie na złość mi wyciągnął, bo wiedział przecież, jaki jest mój stosunek do mieszania tak dobrego spirytusu majonego na kukułkach z jakąś podłą oranżadą! Wiesiek, który już dobrze w czubie miał też się do bitki rwał już; widziałem, że już zębami zgrzyta, a był to nieuchronny znak, że szykuje się rozróba. Ale najbardziej to mi się Lecha szkoda zrobiło, bo po tych jego przebojach z jabolem chłopak odzyskał już równowagę i chęć picia, a tu taka przeszkoda! Lechu prosił chyba Mariusza najbardziej, Mariuszek, mówi mu, nie bądź taki, braćmi jesteśmy, a za te wina, to wiesz, tego, no, ale nie były one za dobre, serio, ja to się nawet porzygałem. A Mariusz był jak skała, dobra dobra, mówi, a widzę, że Wiesiek już raz po raz zaciska pięści, zgrzyta zębami, ale Mariusz nic, jakby nie widział, co Wieśka jeszcze bardziej podminowało.

To jest moment, pomyślałem sobie, żeby coś wymyślić, bo nie dość, że stracimy kukułkę, to tu się zaraz ta impreza w mordobicie zmieni. I faktycznie był to już moment ostatni, choć do myślenia to ja wtedy nie bardzo byłem, bo Wiesiek się rwał do bicia, a Mariusz miał w dupie nasze prośby i przeprosiny, a nawet to, że się Lechu najnormalniej świecie jak baba rozpłakał. Spokojnie, panowie, krzyknąłem, nie ma się co tak znowu gniewać, Mariuszek, mówię, przepraszamy cię najserdeczniej, wiesz, że cię szanujemy, a jak chcesz to nawet na rękach stanę.

W życiu wcześniej na rękach nie stałem, ale kukułka dodała mi odwagi na tyle, że nie tylko stanąłem, ale nawet parę metrów na rękach przeszedłem, a chłopakom złość szybciutko przeszła, nawet brawo mi bili. Mariusz rozlał ładnie do kubeczków plastikowych, Lechu przestał płakać, Wiesiek też się uspokoił i już nie w głowie mu były bijatyki.

Tak to potem piliśmy jeszcze dobrą chwilę, ale chłopaki nie dawali mi spokoju, żebym znowu na rękach stanął. No to stanąłem, ale kukułki już dobrze miałem w sobie i to ona mnie tak chyba przeciążyła na drugą stronę, że rąbnąłem tak na plecy, że aż mi się odechciało wstawać i tak sobie zasnąłem. Chłopaki się porozchodzili jakiś czas później i dobrze, że mnie zostawili, bo jak bym do domu, do dzieciaków taki naprany wyglądał? Wypocząłem troszkę tam na trawce, a jak wstałem, to jeszcze kukułki łyczek miałem na wzmocnienie, co mi chłopaki zostawili, prawdziwi przyjaciele.

Z cyklu Opowieści spod stołu.

środa, 11 stycznia 2012

Karol Jakubski - Wieniec


Jędrek Morycz, ten z Handzlówki, co siedzi, kolegował się najbardziej z Tadkiem Drabiną. Koledzy to byli od wieków – po prostu nierozłączni. Tadek nigdy się nie ożenił, choć swatali go z niejedną, ale chyba bab to on za bardzo nie lubił, no a Jędrka żona zostawiła dwa lata po ślubie: pojechała do Stanów, tam sobie ponoć jakiegoś chłopa znalazła, do matki napisała list, żeby Jędrka z domu wyrzucić i szlus. Od tej pory Jędrek się już za baby nie brał. Wolał z Tadkiem chlać po robocie, a jak się dało to i przed robotą i w trakcie. Pili z nimi jeszcze czasem Adam Stachurski, który pracował w Zakładach Mięsnych i Krzysiek Panek, syn starego Panka, milicjanta.


Tadek był najlepszym kolegą Jędrka, ale ten przy innych traktował go jak popychadło. Walił go publicznie po mordzie, wyzywał albo wysyłał po fajki, tak, żeby wszyscy widzieli. Ale Tadek, który nikogo na świecie nie miał, trzymał się z nim mimo wszystko, a w zimie, kiedy roboty nie było za wiele, siedział dniem i nocą i chlał.


Niecały tydzień przed świętami pili we czterech: Jędrek, Tadek, Adam i Krzysiek. Z rana poszli do sklepu, kupili piwo i papierosy i zaraz wrócili do Jędrka. Kiedy już wszyscy się dobrze zaprawili, zaczęli huczeć po Tadku. Najpierw były docinki, śmiechy, a potem, dla zabawy, zaczęli do niego strzelać z korkowca, który Jędrek kupił na ostatnim odpuście. Tadek zawsze znosił te żarty, ale korkowca było mu już za dużo. Zaczął krzyczeć i wyzywać kolegów, ale to ich tylko rozochociło. Jeden chwycił szczotkę, drugi pogrzebacz, trzeci szufelkę do węgla i raz po raz łoili mu skórę.


Tadek darł się coraz bardziej, płakał i wył z bólu, ale kumple jak opętani bili go coraz mocniej. Na koniec, kiedy już leżał, któryś połamał na nim krzesło. Tadek przestał się ruszać. Jędrek, dobrze już napity, zaczął krzyczeć, żeby nie udawał, bo przyniesie siekierę i dopiero wtedy mu pokaże. Tadek nie odezwał się ani słowem. Jędrek poleciał więc do szopy, za chwilę wrócił z siekierą i młotkiem. Stanął nad przyjacielem i obuchem przyłożył mu w głowę.


Krzysiek Panek i Adam Stachurski, zobaczyli, że nie ma już żartów, że Jędrkowi odbiło na dobre i nawet się nie ubierali, tylko uciekli z domu bez kurtek, chociaż mróz był chyba z piętnaście stopni. Za chwilę wyleciał z chałupy Jędrek i darł się na całe podwórko: „Dajcie mi jeszcze jednego! Jeszcze jednego zabiję!”




Kiedy się Jędrek ocknął, zobaczył, że Tadek leży zakrwawiony na podłodze. Chciał go obudzić, ale jego najlepszy kolega był już całkiem zimny. Wyleciał z domu i pobiegł do sąsiada. „Tadka zabili! Ludzie, Tadek nie żyje!”. Mają w Handzlówce taką tradycję, że jak ktoś umrze, to biją w dzwony, poleciał więc Jędrek do kościoła i choć była dwunasta w nocy zaczął dzwonić. Potem poszedł na cmentarz, wziął wieniec z jakiegoś świeżego grobu i wrócił z nim do domu. Umył Tadzia, przebrał go w swój garnitur, położył na łóżku, w ręce wetknął mu różaniec, w nogach położył mu wieniec. Zapalał właśnie świecę, kiedy przyszedł Jasiek Panek, brat Krzyśka, żeby go zaaresztować.

Z cyklu Opowieści spod stołu

sobota, 7 stycznia 2012

Karol Jakubski - Biograf


Fascynacja pana Michała panem Grzegorzem swój początek miała gdzieś w trzeciej klasie technikum. Pan Michał tak podziwiał swojego kolegę, że postanowił zostać jego biografem. Niestety, pan Grzegorz wiódł wyjątkowe nudne życie. Był dobrym mężem, przykładnym ojcem i praktykującym katolikiem. Na domiar tego wszystkiego, pracował jako motorniczy w metrze i nie tylko nikogo nie udało mu się przejechać, ba, nawet nikomu nogi drzwiami nie przytrzasnął!


Pan Michał nie tracił jednak nadziei, ufając  ślepo w ukryte możliwości pana Grzegorza. Spisywał pracowicie jego życie, zamęczając niezwykle wyrozumiałego kolegę swoim towarzystwem i niedyskretnymi  pytaniami. Któregoś dnia pan Grzegorz nie wytrzymał i krzyknął w stronę natręta: „Kurwa mać, odpierdol się”. Pan Michał odebrał to tak osobiście, że postanowił usunąć  ten epizod z biografii pana Grzegorza, tracąc tym samym szansę na to, by w nudnym sosie pojawił się jakikolwiek smak.

Z cyklu Opowiastki