piątek, 25 kwietnia 2014

Karol Jakubski - Zmartwychwstanie

Dobrze znałem tę pijacką bandę. Nie były to złe chłopy, ale przyznać muszę, że większych ochlajtusów w okolicy nie było. Pili dzień w dzień, na ogół razem, ale też i osobno, lub w mniejszych, tak zwanych, podgrupach. Nie przepuszczali żadnej okazji. Czasem któremuś z nich odbijało i postanawiał nie pić w adwencie, w poście, albo w sierpniu, ale tydzień lub dwa trzeźwości to maks, na co ich było stać i wszystkie obietnice i śluby brały w końcu w łeb.

Była zima, a wtedy, pamiętacie, mieliśmy zimy, nie to co teraz! Przebijałem się na piechotę przez zaspy, bo dla służbowego fiata było stanowczo za zimno, aż tu nagle wpadł na mnie Michał Lęcznar. Zasapany, czerwony od mrozu, ale wyglądał na całkiem trzeźwego.

- U-u-u-u-u-ma-ma-ma-marł... - wysapał- Nie-nie-nie-nie-nie żyje! - alkoholowa para buchała z jego ust. A jednak pił.

-Co? Gdzie? Jak? Uspokój się chłopie. Co się stało? - złapałem go za fraki i potrząsnąłem.

- Nie-nie-nie-nie żżżżżż... U-u-u-u-u-umarł, Jo-jo-jo-jo-jo-jo… Nie-nie-nie-nie ży-yy-y-yje. U Jó-jó-jó-jó...

-U Józka? - pomogłem mu. Pokiwał głową łapiąc jak ryba powietrze otwartymi ustami. Biedny Mi-mi-mi, pomyślałem, musiał się strasznie zdenerwować, bo normalnie aż tak się nie jąkał. Tym razem wódka i nerwy sprawiły, że prawie nie dało się go zrozumieć.

- Balawendra? - znowu pokiwał głową, żeby potwierdzić. Zresztą u którego Józka mogło się to stać...? - Dobra, to idę tam, a ty leć do gieesu i dzwoń po lekarza.

Lęcznara nazywali za plecami jąkałą, albo Mi-mi-mi. W twarz nikt mu tego nie mówił, nie dlatego, żeby się go bali, po prostu wszyscy bardzo go lubili i nie chcieli mu sprawić przykrości. Zacinał się trochę, ale był bardzo gadatliwy, jak to jąkała i wesoły - tak zwana dusza towarzystwa. Pracował to tu to tam: na budowie, u stolarza, czasem podłapał coś w mieście, ale nigdy na dłużej. Pracował tylko tyle ile musiał i starał się robić to z ludźmi, których lubił. Nie miał dzieci, więc nie martwiły go okresy kiedy pieniędzy było trochę mniej. Tuż przed czterdziestką wyswatali go z wdową po Rejmanie. Michał nie opierał się za bardzo, bo Baśka Rejmanowa była wyrozumiała, a on za to miał spokój na wsi, nikt go nie dręczył, że to już czas i takie tam.

Po kilku minutach byłem już w warsztacie Balawendra. Gospodarz siedział na krześle z popularnym pomiędzy palcami, tępo patrzył się w ziemię. W głębi warsztatu spał ktoś na siedząco z głową na stole. W kanale na trocinach leżał Staszek Nowak - szwagier mojej siostry. W pierwszej chwili pomyślałem, że to on umarł. Podszedłem do Balawendra.

- Co ze Stachem? - zapytałem.

- A co ma być? - Józek spojrzał na mnie tępo, musiał być dobrze zrobiony- Śpi. Pijany.

Józek, chociaż alkoholik, był ogólnie szanowany w Łukawcu i okolicznych wsiach. Najlepszy murarz, świetny cieśla, a do tego stolarz, rzeźnik i Bóg wie jeden co jeszcze. Mówili, że jest pijany nieprzerwanie od 15 roku życia, co było zapewne przesadą, ale trzeba było mieć dużo szczęścia, żeby zobaczyć Józka trzeźwego.

-Spotkałem Lęcznara, powiedział, że ktoś umarł…

- Umarł, ale nie Stach - pokazał głową na śpiącego na stole - Edek umarł. Morycz. Nie dycha. Umarł - mówiąc to nawet nie ruszył się z miejsca, zaciągnął się tylko papierosem.

Mimo, że w milicji pracowałem od kilku dobrych lat, nie miałem za dużego kontaktu z trupami. Szczerze powiem, że trochę się ich bałem, nawet z daleka, nie mówiąc nawet o dotykaniu. Podszedłem do Edka, z trzęsącą ręką sprawdziłem mu puls. Był ciepły, ale pulsu nie wyczułem. Postanowiłem nie dotykać go więcej, dopóki nie przyjedzie lekarz.

- Co mu się stało? - zapytałem Balawendra.

- A bo ja wiem? Nachlał się i umarł.

- Coście pili?

- Nic my nie pili. Robilimy. A on pijany przyszedł, siadł, zasnął i umarł.

- Już ja się dowiem, coście pili - wiedziałem, że musieli bimber pędzić, bo takie pijusy, zwłaszcza w zimie, kiedy roboty mało, kartki przepijali w tydzień, a styczeń przecież się właśnie kończył.

Józek z trudem się podniósł, chwiejnym krokiem podszedł do stołu i ze stojącego na cyrkularce talerza zjadł parę łyżek zupy. Skrzywił się trochę, potem otarł usta rękawem.

- Mi-mi-mi do żony umrzyka poszedł - powiedział zapalając następnego papierosa – trza jej powiedzieć.

- Do gieesu go wysłałem, a nie do Moryczowej. Żeby dzwonił po lekarza. - powiedziałem ja.

- To ja pójdę.

- Siedź tu, bo się gdzieś jeszcze wy… tego i zamarzniesz na tym mrozie, ale Morycza nie ruszaj, zanim lekarz nie przyjedzie. Ja pójdę do Edkowej – wolałem iść przekazać wiadomość żonie nieboszczyka, niż zostać z nim w tym warsztacie.

- A co, ja pijany, żeby się…? - na tym skończyły się jego protesty. Siadł znowu na krześle i zaciągnął się papierosem. Wyszedłem

Dopiero jak znowu stanąłem na mrozie dotarło do mnie jakoś, że tym, tak zwanym, denatem był Edek Morycz. Dziwne to było w sumie, bo nie trzymał się z nimi tak bardzo. Jego żona, Danka, to była fest baba i dość krótko go trzymała. Oczywiście on, jak wszyscy, uciekał jej nieraz, żeby popić, ale gdzie mu tam do Józka i jego bandy! Morycz miał normalną robotę, pracował w Zelmerze i może dlatego się tak nie rozpił jak inni. Ale była wolna sobota i faktycznie może uciekł żonie i przyszedł już do nich pijany?

Tak rozmyślając po drodze, ani się nie zorientowałem jak stanąłem przed furtką Moryczów. Nie lubiłem tego obowiązku, ale i tak lepiej z żywymi gadać o zmarłych, niż ze zmarłymi w jednej izbie siedzieć. Ten strach przed trupami, tak zwana nekrofobia, tak się go wstydziłem... Myślałem wtedy, że to coś, czego chłop powinien się wstydzić, nie mówiąc już milicjant, albo policjant. Potem się dowiedziałem, że to się zdarza, że to jest nekrofobia i leczy się to, ale ja się nie leczyłem. Może to nie było aż tak mocne u mnie?

Wszedłem do środka, pies na szczęście był uwiązany, nosa z budy nie wyściubiał, więc nie musiałem żadnego kija szukać (wiadomo, że regulamin zabraniał używać służbowej pałki w takich przypadkach). Zadzwoniłem do drzwi.

- Dzień dobry, pani Moryczowa. Można wejść?

- A o co chodzi, co się stało? - żona zmarłego wpuściła mnie tylko na ganek.

- Możemy usiąść w środku? Muszę pani coś przekazać.

- Niech pan tu gada, nieposprzątane mam jeszcze w domu. O co chodzi?

Pomyślałem, że będę ją musiał łapać, jakby mi gdzieś tu na tym ganku zemdlała. Zebrałem się w sobie.

- Pani Moryczowa, pani mąż Edward nie żyje. U Balawendra...

- Co? - przerwała mi - Co mi tu pan opowiada?! Przed chwilą Edka do obory wysłałam, żeby spod krów wyrzucił! Przyszedł trochę ochlany od tych pijoków, ale na pewno żyje.

Złapałem się za framugę. Czułem, że to ja prędzej zemdleję niż ona. Moryczowa szybko zarzuciła na siebie kufajkę i otworzyła drzwi na pole.

- Edek! - krzyknęła przez próg- Edek! Posterunkowy do ciebie! Edek! - założyła gumofilce, owinęła głowę chustą i ruszyła w stronę obory. Za jakąś chwilę była z powrotem.

- Nie ma go. Do sklepu miał iść jeszcze. Może pan wejdzie, herbaty zrobię. Ziąb taki, ogrzeje się pan. Edek pewnie zaraz wróci.

Zdziwiło mnie, że nagle się taka gościnna zrobiła. Coś tu jest nie tak, pomyślałem.

- Nie pani Danko, na służbie jestem, muszę wracać. - Złapała mnie za rękaw.

- Niech pan zostanie. Ogrzeje się pan trochę - wyrwałem jej rękaw z ręki, złapałem za klamkę i z pola powiedziałem.

- Jeszcze tu do pani wrócę, pani Moryczowa.

Poszedłem szybko do furtki. Jak już byłem na drodze, spostrzegłem, że ktoś nią leci w stronę wsi. Zacząłem za nim biec. Byłem znacznie szybszy niż on, ale odległość pomiędzy nami była dość duża. Dopadłem wreszcie go tuż przed furtką domu... no czyjego? Balawendra!

- A ty co? Zmartwychwstałeś? - zapytałem Morycza, który zasapany, półprzytomny patrzył na mnie z przerażeniem

- Ale o co chodzi? Panie posterunkowy!

- Już ty wiesz o co! Co wy sobie gnoje jaja ze mnie robicie! Zamknę was wszystkich na czterdzieści osiem za składanie fałszywych zeznań! - szarpałem go przez cały czas

- Ale o co…? Jakich zeznań? - Morycz wyraźnie rżnął głupa.

- Ty to i tak już trup byłeś! Ale zmartwychwstałeś. A ja nawet takich mogę zaaresztować za głupie żarty z władzy ludowej! Idziemy do środka!

W tej właśnie chwili podjechała pod dom karetka, wysiedli z niej lekarz, mój szkolny kolega Wojtek Śliż i sanitariusz, którego nie znałem.

- Już nie trzeba. Zmartwychwstał. Widzicie - pokazałem im Edka. - A zresztą, chodźcie. Zobaczymy, co też oni tam popijają, że tak ich kładzie pokotem.

Weszliśmy do warsztatu, odruchowo spojrzałem tam gdzie poprzednio “drzemał” niedoszły nieboszczyk i zdębiałem: ktoś tam wciąż spał na siedząco, z głową na stole. Popatrzyłem odruchowo za siebie, gdzie stał „zmartwychwstały” Morycz, a ten dawał jakieś znaki Józkowi. Balawender był chyba jednak zbyt pijany na jakąkolwiek reakcję.

- Co to ma być - wrzasnąłem - jaja se dalej robicie? Podszedłem do śpiącego, szarpnąłem go do góry za kołnierz. Zwalił się ciężko na podłogę.

- Co robisz, chłopie! - Józek jakby obudził się z letargu - Zostaw nieboszczyka! - Na podłodze, pod moimi nogami leżał blady jak ściana Kazek Welc, tak zwany Joby, bo zawsze mówił “jo by się napił”, “jo by coś zjadł”. Mną aż zatrzęsło ze strachu.

- Panie doktorze - nie wiem czemu odezwałem się tak oficjalnie do lekarza, w końcu mojego dobrego kolegi - niech pan go zbada. Ja muszę wyjść na pole...

Wojtek wyszedł po kilku chwilach. Najpierw przyjrzał się mi, ale ja już się uspokoiłem.

- Nie żyje od kilku godzin. Zawał. Trzeba będzie powiadomić rodzinę.

- Na pewno nie żyje? To na pewno Joby? - nie chciałem jeszcze raz robić z siebie durnia.

- Na pewno. A tu masz jego dowód.

- Ja im zaraz pokażę! Wszystkich wsadzę to się nauczą! - strach mnie opuścił, teraz byłem wściekły.

- Poczekaj, Marian - Wojtek złapał mnie za ramię - chłopy trochę popiły, a Joby miał słabe serce i umarł. To niczyja wina.

- Bimber pędzą! To przestępstwo - nie chciałem odpuścić - muszą za to beknąć.

- Przestań. Zostaw ich. Kumpel im umarł. Wiesz co, może lepiej to ja pojadę do syna Jobego...

Zostałem na zewnątrz, oni pojechali karetką do domu Jobego. Za pół godziny byli z powrotem wraz z jego synem. A ja cały czas stałem na mrozie. Wszedłem do środka dopiero jak zaczęło się robić szarawo. Syn Jobego stał z Józkiem przy cyrkularce i jadł łyżką tę samą zupę, którą wcześniej jadł Balawender.

- Z buraków? Bardzo dobre! Musicie mi powiedzieć jak to się robi...

- Co wy tutaj…?! Ojciec ci umarł, a ty…!

- Daj spokój Marian - to Staszek Nowak, już trochę otrzeźwiały, z racji powinowactwa odważył się mi sprzeciwić - Jemu już nic nie pomoże, a my dalej musimy tu żyć, a na trzeźwo się nie da.



środa, 23 kwietnia 2014

Juan José Millás - List od zakochanego

Są takie powieści, które choć krótkie, nie zaczynają się naprawdę przed 50 o 60 stroną. Tak samo bywa z życiem. Dlatego nie zabiłem się wcześniej, panie sędzio.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Ana María Shua - Jabłko

Strzała wystrzelona z precyzyjnej kuszy Wilhelma Tella rozrywa na pół jabłko, które właśnie ma upaść na głowę Newtona. Ewa bierze połówkę, a drugą podaje swojemu małżonkowi, ku wielkiej radości węża. W ten sposób prawo powszechnego ciążenia nigdy nie zostaje sformułowane.



piątek, 18 kwietnia 2014

Luis Mateo Díez - Studnia

Mój brat Alberto wpadł do studni, kiedy miał pięć lat. Była to jedna z tych rodzinnych tragedii, które mogą być wyleczone tylko przez czas i liczną rodzinę. Dwadzieścia lat później mój brat Eloy nabierał wody z tej studni, do której od tamtej pory nikt nigdy się nie zbliżył. W wiadrze odkrył buteleczkę z kawałkiem papieru w środku. "To świat, jak każdy inny", głosiła wiadomość.