niedziela, 29 stycznia 2012

Karol Jakubski - Dwa wina


Wina mieliśmy dwa: jedno czerwone, a drugie białe. Czerwone to była jakaś porzeczka, białe, to taki zwykły jabol. Do tych dwóch win było nas z początku trzech: Lechu, Wiesiek i ja. Ja najbardziej lubiłem to białe, to, które robił Wiesiek, Lechu lubił czerwone, bo sam je robił, a Wiesiek wszystko lubił. Ja nie robiłem wina, bo nie umiałem, za to pędziłem z serwatki. Pędzonego jednak wtedy nie było, bo się wypiło dwa dni wcześniej, a następna porcja musiała jeszcze, jak to się mówi „dojrzeć”.

Miał jeszcze przyjść Mariusz, on miał niby zawsze, bo mu taki jeden Igor w Przemyślu sprzedawał tanio. Mariusz teściową ma w Przemyślu, więc pijemy spirytus, chociaż, tak naprawdę, jak się skończą te słoiki to długo trzeba czekać, bo Mariusz do Przemyśla lubić nie jeździ, a Igor tu przecież do nas specjalnie nie przyjedzie, bo po co, jak i tam sprzeda to, co ma. Wszyscy czekaliśmy na Mariusza, bo ostatnio zrobił kukułkowe, to znaczy na kukułkach maił, a to jest najlepsze na świecie - wchodzi bez popychu, pięknie, i nawet się nie cofie...

Mariusza coś nie było, no to otwarliśmy najpierw to porzeczkowe, tak ja ich podpuściłem, bo Lechowi się już do porzeczki oczy świeciły, a Wieśkowi wszystko jedno było. A przecież to białe, co mi się dużo wydaje lepsze, to, tak jak dobry gospodarz, lepiej było na później zostawić, nie?

Najpierw po łyku pociągnęliśmy, kulturalnie, bez chamówy, żeby się żaden nie pluł, że za dużo i takie tam. Potem to już się zaczęły akrobacje, tak, żeby inni nie widzieli, kto ile pije. Jak się który odwrócił albo poszedł się wysikać, to wtedy się sojusze tworzyły różne i kombinacje.

Pół godzinki minęło i już się mogliśmy za moje ulubione zabrać. Specjalnie mierzyłem tak z tym czerwonym, żeby nie pić ostatniej kolejki, tylko tą przed przedostatnią, bo wtedy na mnie wypadało z pierwszą. Pociągnąłem sobie zdrowo, pamiętam, aż się coś chłopaki krzywo popatrzyli, ale się żaden nie odezwał, tylko tak samo jak ja sobie łyknęli. Jak już mówiłem, Lechu wolał to czerwone, jabole mu nie za bardzo podchodziły, ale ambitny jest chłopak, no i mu zaszkodziło, od razu puścił pawia, co go na pewien czas z konkurencji wyeliminowało. My to z Wieśkiem wykorzystaliśmy, piliśmy równo, mrugając do siebie wtedy, kiedyśmy zapytywali Lecha czy sobie nie łyknie z nami. Żeby jednak nie było, bo w końcu to nasz kumpel, tośmy mu zostawili ze dwa łyki na końcu, żeby się napił jak trochę do siebie dojdzie.

Zanim jednak Lechu do siebie doszedł, to doszedł do nas Mariusz i przyniósł w plastikowej butelce półtora litra kukułki. I wtedy się dopiero zaczęło! Ale po kolei.

Najpierw wyciągnął z reklamówki te półtora litra, potem jeszcze, jak magik z kapelusza, wyjął oranżadę, na co ja nie wytrzymałem i mówię mu, że to przecież świętokradztwo, żeby kukułkę przepijać, jak ona taka dobra. Świętokradztwo nie świętokradztwo, ale gdyby się któremuś z chłopaków słabiej zrobiło, mówi on, a widzę, że,  Lechu jakiś dzisiaj niewyraźny, to zawsze się można odświeżyć oranżadą, nie? No to już z nim wtedy nie dyskutowałem, tylko mówię mu, dawaj, ale się mu coś przypomniało i pyta czy tylko jabola mieliśmy, tego, co dwa łyki dla niego zostały i fajnie, bo taki aperitif to on sobie lubi na początku zawsze walnąć. No to ja mu na to, że tak, że tylko jabola, Lechu też nie mówił nic o białym ani o czerwonym, bo wiedział, że zaraz będziemy ładować kukułkę i że to go na pewno na nogi nieco postawi, więc nie czas na wspominki o porzeczce, a Wiesiek wtedy akurat się poszedł wysikać, więc też nic nie mógł powiedzieć.

No to siup! Kukułka to jednak jest klasa, mówię wam, nawet Lechu nie chciał do tego oranżady tylko pięknie trzy kolejeczki chlupnął, ale się nam papierosy właśnie w tym momencie skończyły i trzeba było kogoś wysłać. Lechu mówi, że nie pójdzie, bo Aśka, która teraz na pewno stoi za ladą, zaraz do domu do jego starej zadzwoni i będą jaja i koniec imprezy, bo może i krzaki są gęste, ale stara jego to jest jak wyżeł i jak tylko chce to go wytropi. Wiesiek mówi na to, że on też nie może, bo przez te krzaki to on ma teraz alergię, znaczy jak przechodzi przez nie i kicha. I kichnął. Mariusz mówi na to, że on na pewno nie pójdzie, bo dopiero co przyszedł i go nogi bolą. A palić się mi naprawdę zachciało! Zgłosiłem się więc ja, ale ostrzegłem, żeby mi kukułki nie wypili całej, bo dobra była tego wieczoru, naprawdę.

W sklepie załatwiłem wszystko szybciutko, zresztą wcale Aśka nie stała, tylko jej brat. Zaprosiłem go, ale się wykręcił, wiadomo, zakochany, żenić się ma, więc na imprezy to ma jeszcze czas …

Przyznać muszę, że naprawdę się obawiałem o kukułkę, ale chłopaki się bardzo dobrze zachowali, nie wypili tak znowu wiele, zapaliliśmy po papierosie i kukułka!

Po kilku następnych kolejkach to już się zaczęła naprawdę gadka kleić i rzucił wtedy, Wiesiek chyba, żeby tak kukułkę, jak whisky, do beczki dębowej zamknąć na trzy lata, albo na dwanaście. Co do whisky, to za wiele powiedzieć o niej nie mogę, bo raz tylko piłem, jak się do nas taki jeden nieszczęśliwy przyczepił z pieniędzmi i stawiać chciał. Stawiaj, powiedział mu Mirek, którego z nami tym razem nie było, bo mu się dzieciak połamał i musiał do szpitala pójść do niego, a ten przyniósł właśnie whisky, tak jakby polskiego nie mógł kupić, ale darowanemu koniowi… Nie była zresztą zła ta whisky, chociaż niewiele pamiętam, bo ostro było, oj ostro, w każdym bądź razie do kukułki to jest whisky daleko, i możecie się zgodzić ze mną lub nie, ale ja swoje wiem.     

No i tak rzucił taki pomysł Wiesiek z tymi beczkami, i nie był to zły pomysł, ale nie wiedzieliśmy, u kogo by ta beczka miała stać, żeby jej przed upływem tych lat trzech albo dwunastu, ktoś sukcesywnie nie opróżnił. I wtedy Lechu sobie przypomniał, że u szwagra ostatnio pięcioletnie wino pił. Pięć lat trzymał? zapytałem ja, bo mi się wierzyć nie chciało, a on na to, że przypadkowo, bo przed starą, znaczy przed siostrą Lecha, wtedy schował, jak go zaczęła ścigać, ale się mu zapomniało gdzie, i tak sobie leżało, dopiero jak porządki we warsztacie robił, to znalazł, no i wypili. Dobre, mówi, było, nawet lepsze od tego mojego porzeczkowego, cośmy dzisiaj pili. Jakiego porzeczkowego?, zapytał Mariusz, a ja mówię, że nie, że się coś Lechowi pomyliło, ale wiedziałem, że będzie już awantura, bo Mariusz też za porzeczką przepadał.

No i była awantura. Zaczął Mariusz przeklinać i krzyczeć, wyzywać nas, jak to zawsze, gdy się któryś zdenerwuje. I gdyby sobie krzyczał, albo się na chwilę tylko obraził, to by się przecież nic nie stało, bo by mu raz dwa przeszło, po kilku kolejkach, ale nie, bo on się nie na żarty zdenerwował i mówi, że jesteśmy chamy i świnie, z czym musieliśmy się samokrytycznie zgodzić, ale, jak powiedziałem, kto późno przychodzi, ten sam sobie szkodzi. To go jeszcze bardziej zdenerwowało, zaczął drzeć się, że on specjalnie dla nas przed chwilą kukułkę maił, dlatego się spóźnił, że jesteśmy gnoje i że on w takim razie kukułkę zabiera. Zabiera kukułkę! Myślałem, że mu stuknę wtedy, ale się powstrzymałem, bo, jak sobie już później myślałem, to on święte prawo do tej kukułki miał, bo była jego. No to trzeba było go jakoś ułagodzić, przepraszaliśmy go chyba ze sto razy, a on na to, że teraz tacy jesteśmy dobrzy, bo się pić chce, a picia nie będzie, bo on nam daje karę, i kukułka zostaje u niego i on sobie będzie popijać na zmianę z oranżadką. Tę oranżadę to specjalnie na złość mi wyciągnął, bo wiedział przecież, jaki jest mój stosunek do mieszania tak dobrego spirytusu majonego na kukułkach z jakąś podłą oranżadą! Wiesiek, który już dobrze w czubie miał też się do bitki rwał już; widziałem, że już zębami zgrzyta, a był to nieuchronny znak, że szykuje się rozróba. Ale najbardziej to mi się Lecha szkoda zrobiło, bo po tych jego przebojach z jabolem chłopak odzyskał już równowagę i chęć picia, a tu taka przeszkoda! Lechu prosił chyba Mariusza najbardziej, Mariuszek, mówi mu, nie bądź taki, braćmi jesteśmy, a za te wina, to wiesz, tego, no, ale nie były one za dobre, serio, ja to się nawet porzygałem. A Mariusz był jak skała, dobra dobra, mówi, a widzę, że Wiesiek już raz po raz zaciska pięści, zgrzyta zębami, ale Mariusz nic, jakby nie widział, co Wieśka jeszcze bardziej podminowało.

To jest moment, pomyślałem sobie, żeby coś wymyślić, bo nie dość, że stracimy kukułkę, to tu się zaraz ta impreza w mordobicie zmieni. I faktycznie był to już moment ostatni, choć do myślenia to ja wtedy nie bardzo byłem, bo Wiesiek się rwał do bicia, a Mariusz miał w dupie nasze prośby i przeprosiny, a nawet to, że się Lechu najnormalniej świecie jak baba rozpłakał. Spokojnie, panowie, krzyknąłem, nie ma się co tak znowu gniewać, Mariuszek, mówię, przepraszamy cię najserdeczniej, wiesz, że cię szanujemy, a jak chcesz to nawet na rękach stanę.

W życiu wcześniej na rękach nie stałem, ale kukułka dodała mi odwagi na tyle, że nie tylko stanąłem, ale nawet parę metrów na rękach przeszedłem, a chłopakom złość szybciutko przeszła, nawet brawo mi bili. Mariusz rozlał ładnie do kubeczków plastikowych, Lechu przestał płakać, Wiesiek też się uspokoił i już nie w głowie mu były bijatyki.

Tak to potem piliśmy jeszcze dobrą chwilę, ale chłopaki nie dawali mi spokoju, żebym znowu na rękach stanął. No to stanąłem, ale kukułki już dobrze miałem w sobie i to ona mnie tak chyba przeciążyła na drugą stronę, że rąbnąłem tak na plecy, że aż mi się odechciało wstawać i tak sobie zasnąłem. Chłopaki się porozchodzili jakiś czas później i dobrze, że mnie zostawili, bo jak bym do domu, do dzieciaków taki naprany wyglądał? Wypocząłem troszkę tam na trawce, a jak wstałem, to jeszcze kukułki łyczek miałem na wzmocnienie, co mi chłopaki zostawili, prawdziwi przyjaciele.

Z cyklu Opowieści spod stołu.

środa, 11 stycznia 2012

Karol Jakubski - Wieniec


Jędrek Morycz, ten z Handzlówki, co siedzi, kolegował się najbardziej z Tadkiem Drabiną. Koledzy to byli od wieków – po prostu nierozłączni. Tadek nigdy się nie ożenił, choć swatali go z niejedną, ale chyba bab to on za bardzo nie lubił, no a Jędrka żona zostawiła dwa lata po ślubie: pojechała do Stanów, tam sobie ponoć jakiegoś chłopa znalazła, do matki napisała list, żeby Jędrka z domu wyrzucić i szlus. Od tej pory Jędrek się już za baby nie brał. Wolał z Tadkiem chlać po robocie, a jak się dało to i przed robotą i w trakcie. Pili z nimi jeszcze czasem Adam Stachurski, który pracował w Zakładach Mięsnych i Krzysiek Panek, syn starego Panka, milicjanta.


Tadek był najlepszym kolegą Jędrka, ale ten przy innych traktował go jak popychadło. Walił go publicznie po mordzie, wyzywał albo wysyłał po fajki, tak, żeby wszyscy widzieli. Ale Tadek, który nikogo na świecie nie miał, trzymał się z nim mimo wszystko, a w zimie, kiedy roboty nie było za wiele, siedział dniem i nocą i chlał.


Niecały tydzień przed świętami pili we czterech: Jędrek, Tadek, Adam i Krzysiek. Z rana poszli do sklepu, kupili piwo i papierosy i zaraz wrócili do Jędrka. Kiedy już wszyscy się dobrze zaprawili, zaczęli huczeć po Tadku. Najpierw były docinki, śmiechy, a potem, dla zabawy, zaczęli do niego strzelać z korkowca, który Jędrek kupił na ostatnim odpuście. Tadek zawsze znosił te żarty, ale korkowca było mu już za dużo. Zaczął krzyczeć i wyzywać kolegów, ale to ich tylko rozochociło. Jeden chwycił szczotkę, drugi pogrzebacz, trzeci szufelkę do węgla i raz po raz łoili mu skórę.


Tadek darł się coraz bardziej, płakał i wył z bólu, ale kumple jak opętani bili go coraz mocniej. Na koniec, kiedy już leżał, któryś połamał na nim krzesło. Tadek przestał się ruszać. Jędrek, dobrze już napity, zaczął krzyczeć, żeby nie udawał, bo przyniesie siekierę i dopiero wtedy mu pokaże. Tadek nie odezwał się ani słowem. Jędrek poleciał więc do szopy, za chwilę wrócił z siekierą i młotkiem. Stanął nad przyjacielem i obuchem przyłożył mu w głowę.


Krzysiek Panek i Adam Stachurski, zobaczyli, że nie ma już żartów, że Jędrkowi odbiło na dobre i nawet się nie ubierali, tylko uciekli z domu bez kurtek, chociaż mróz był chyba z piętnaście stopni. Za chwilę wyleciał z chałupy Jędrek i darł się na całe podwórko: „Dajcie mi jeszcze jednego! Jeszcze jednego zabiję!”




Kiedy się Jędrek ocknął, zobaczył, że Tadek leży zakrwawiony na podłodze. Chciał go obudzić, ale jego najlepszy kolega był już całkiem zimny. Wyleciał z domu i pobiegł do sąsiada. „Tadka zabili! Ludzie, Tadek nie żyje!”. Mają w Handzlówce taką tradycję, że jak ktoś umrze, to biją w dzwony, poleciał więc Jędrek do kościoła i choć była dwunasta w nocy zaczął dzwonić. Potem poszedł na cmentarz, wziął wieniec z jakiegoś świeżego grobu i wrócił z nim do domu. Umył Tadzia, przebrał go w swój garnitur, położył na łóżku, w ręce wetknął mu różaniec, w nogach położył mu wieniec. Zapalał właśnie świecę, kiedy przyszedł Jasiek Panek, brat Krzyśka, żeby go zaaresztować.

Z cyklu Opowieści spod stołu

sobota, 7 stycznia 2012

Karol Jakubski - Biograf


Fascynacja pana Michała panem Grzegorzem swój początek miała gdzieś w trzeciej klasie technikum. Pan Michał tak podziwiał swojego kolegę, że postanowił zostać jego biografem. Niestety, pan Grzegorz wiódł wyjątkowe nudne życie. Był dobrym mężem, przykładnym ojcem i praktykującym katolikiem. Na domiar tego wszystkiego, pracował jako motorniczy w metrze i nie tylko nikogo nie udało mu się przejechać, ba, nawet nikomu nogi drzwiami nie przytrzasnął!


Pan Michał nie tracił jednak nadziei, ufając  ślepo w ukryte możliwości pana Grzegorza. Spisywał pracowicie jego życie, zamęczając niezwykle wyrozumiałego kolegę swoim towarzystwem i niedyskretnymi  pytaniami. Któregoś dnia pan Grzegorz nie wytrzymał i krzyknął w stronę natręta: „Kurwa mać, odpierdol się”. Pan Michał odebrał to tak osobiście, że postanowił usunąć  ten epizod z biografii pana Grzegorza, tracąc tym samym szansę na to, by w nudnym sosie pojawił się jakikolwiek smak.

Z cyklu Opowiastki