sobota, 11 lutego 2012

Virgilio Díaz Grullón - Urojona ciąża


Mieszkał za granicą już od wielu lat, gdy otrzymał wiadomość o wypadku, który kosztował życie jego ojca, a matkę zawiódł na skraj śmierci. Wrócił do kraju nie zdążywszy na jego pogrzeb, ją natomiast znalazł w szpitalnym łóżku w stanie śpiączki. W szpitalu poznał brata matki, którego nie widział nigdy wcześniej. Ten, spoglądając na niego surowo i z nieufnością, zapewnił go, że jego siostra nigdy nie miała dzieci, chociaż ogromna chęć poczęcia ich uczyniła z niej, tuż po ślubie, ofiarę ciąży urojonej, która oszukała wszystkich i miała smutny i niedorzeczny epilog na sali porodowej. Urażony, nie potrafiąc przekonać wuja niedowiarka, że jest jego krewnym, rozpoczął żmudne poszukiwania swoich dokumentów tożsamości najpierw w biurze paszportowym, potem w tym od dowodów osobistych, a w końcu, sprawdziwszy uprzednio w rejestrze ludności, w parafii, w której go ochrzczono. Nigdzie nie mógł znaleźć dowodu na swoje istnienie. Następnie, bezskutecznie usiłował dać się rozpoznać przyjaciołom i kolegom ze szkoły, aby wreszcie, po odrzuceniu jako nielogicznej możliwości zbiorowej konfabulacji przeciwko niemu, doszedł do gorzkiego wniosku, że nigdy nie istniał, że całe jego życie było jedynie iluzją, której głupio się trzymał przez te wszystkie lata, jakie minęły od dnia, w którym uwierzył, że się urodził, i że obraz, jaki wywoływał w innych, był zwykłym złudzeniem, które rozwiewało się z czasem, bez żadnego trwałego śladu w czyjejkolwiek pamięci. To bolesne przekonanie sprawiło, że próbował znaleźć przyczynę owej absurdalnej sytuacji i odkryć plan, na którym rozegrało się jego fikcyjne istnienie. Zrozumiał prawdę, kiedy przypomniał sobie urojoną ciążę swojej matki i doszedł do wniosku, że jej marzenie o posiadaniu dzieci nie skończyło się dla niej – tak jak dla innych – na sali porodowej, lecz pozostawało żywe i niezmienne przez cały czas, a on urodził się, rósł, bawił, poszedł do szkoły, kochał i cierpiał jedynie w wyobraźni kobiety, która właśnie konała w szpitalu. Olśniony, zaczął biec w kierunku łóżka chorej, ale przy samym wejściu do sali, w której leżała, wśród oniemiałych spojrzeń lekarzy i pielęgniarek, rozpłynął się w powietrzu, dokładnie w tym samym momencie, w którym pacjentka za drzwiami oddawała swe ostatnie tchnienie.

Brak komentarzy: