środa, 19 września 2012

César López Cuadras - Polimerowa


Patrzymy obaj, każdy ze swojego okna, na smętną uliczkę. Tutaj, w zimnym mieszkaniu, życie schwytało nas w sidła samotności i pustki. Jesteśmy dojrzałymi mężczyznami, wychowanymi przez oświeconą matkę i odpowiedzialnego ojca, wierzymy w Boga, chodzimy do kościoła i, tak jak zwyczajni obywatele, wypełniamy nasze zobowiązania podatkowe. Nasza nieposzlakowana moralność powinna więc być poza wszelkimi podejrzeniami. Uprzedzenia wynikające z tego, że najłatwiej ocenia się innych, sprawiają, że ciągle jesteśmy obiektem kpin. Po dzielnicy krążą różnego rodzaju spekulacje dotyczące naszego samotniczego żywota. Zapewne Bóg nie chciał dać nam - ani jemu, ani mnie - towarzyszki, która prócz wypełniania domowych obowiązków uwolniłaby nas od publicznych pomówień. W zamian przeznaczył nam życie poświęcone pobożnym uczynkom. A jednak, jako synowie Adama, jesteśmy dręczeni przez słabości ciała, i każdy z nas musi sobie z nimi radzić na własną rękę, bez pomocy osób trzecich, rzecz jasna, a nie jak głoszą plotki mnożące się na ulicy. Utrzymanie cnoty to nasza mała epopeja i Pan zapewne stosownie nam to wynagrodzi. Wysiłek ten wywołuje wiele nieporozumień między nami. Taki jest też ten przypadek, który obecnie trzyma nas w separacji, każdego w swoim pokoju bez odzywania się do siebie słowem. To ja powinienem wyjawić powód, gdyż, z pewnego punktu widzenia, to ja mogę wydawać się winnym. 

W styczniu tego roku, wykorzystując resztkę bożonarodzeniowej premii, którą udało mi się ocalić w grudniowego wiru, poszedłem na targ San Juan de Dios z zamiarem kupna budzika. Szatan, który zawsze przechadza się po tych krętych ścieżkach, pchnął mnie na drogę pokusy i miast zegarka, przyniosłem do domu plastikowy, dmuchany przyrząd o kształtach podobnych kobiecej anatomii i blond włosach. Przez trzy miesiące, z tą gładkością, jaką jej skóra osiągała pod ciśnieniem 10 atmosfer, była mi substytutem miłości, bez żadnych niedogodności związanych z ciałem i z życiem w małżeństwie. Pierwszy raz miałem w końcu za co dziękować konsumpcyjnemu postępowi. 

Spała ze mną. Rankiem pozwalałem by zawór uwalniał grzechy, które nocą wylewałem na jej skórę i, kryjąc ją pod mym szlafrokiem, wkładałem do wanny, żeby dokonać na niej oczyszczających ablucji. Suchą chowałem zazdrośnie do swojej szafki. Jako że wysiłek związany z nadmuchaniem jej własnymi płucami zabierał mi energię potrzebną w najważniejszym momencie, wróciłem do raju kontrabandy, żeby zaopatrzyć się w małą pompkę nożną. Później kupiłem bieliznę w jej rozmiarze i kostiumik, który opadał na jej stopy w bladym świetle mojej biurkowej lampki. Malowałem jej twarz, a szyję skrapiałem modnymi zapachami. Wszystko szło doskonale. 

Pewnego dnia, wracając do domu po mych codziennych zajęciach, odkryłem, że ktoś grzebał w mojej szafce pozostawiwszy przy tym bałagan w moich rzeczach. Serce mi podskoczyło, stałem się podejrzliwy. Zacząłem wracać do domu o nieprzewidywalnych porach, prawie nigdy nie znajdując niczego niezwykłego, ale, od czasu do czasu, ślad ewidentnego gwałtu ranił moje serce. Od tamtej pory stałem się bardziej systematyczny w mym śledztwie i w końcu dało ono smutne rezultaty: podczas mojej nieobecności, on regularnie zabawiał się z nią. Wszystko się popsuło. 

Pewnego ranka wyszedłem z domu, okrążyłem kamienicę i poczekałem chwilę w sklepie na rogu. Po chwili ujrzałem go wracającego do budynku, chociaż o tej porze powinien być w biurze. Z niepokojem odczekałem jeszcze kilka minut. Po chwili wszedłem na górę i stanąłem pod drzwiami. Otworzyłem je powoli, bez hałasu. Poszedłem do kuchni i wziąłem nóż. Spróbowałem otworzyć jego drzwi. Bezskutecznie. Były zamknięte na łańcuszek. W przypływie furii mocnym kopniakiem wyważyłem je. Byli tam: leżeli nadzy na łóżku! Oślepiony zazdrością rzuciłem się na cudzołożników, znalazłem pierś niewiernej i zadałem jej nożem celne pchnięcie. Chciałem ją dobić, ale już robiła w powietrzu nieprzewidywalne zygzaki, aż w końcu uciekła wylatując przez okno.

Tak oto jesteśmy tu obaj, każdy z nas w zaciszu swojego pokoju. Straciłem wszystko, a on zebrał resztki hańby: wczoraj widziałem przez okno, jak wracał z wulkanizacji, trzymając ją pod rękę. Niewdzięcznica między gumowymi piersiami miała wielką czarną łatę, niezmywalny ślad swojego wiarołomstwa.

Brak komentarzy: