niedziela, 30 listopada 2014

Karol Jakubski - Oferta dla Ciebie


Szanowni Państwo, moi czytelnicy, zwracam się do Was pod pozorem nowego opowiadania z ofertą, która z pewnością Was zainteresuje. Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym się nieco usprawiedliwić i wyjawić, co skłoniło mnie do tak bezpośredniego z Państwem kontaktu. Otóż pisuję tutaj od czasu do czasu, mam coraz szerszą rzeszę czytelników, nie  biorę za to ani grosza, ani nie wyświetlam reklam. Ale żyję przecież i potrzeby mam, rosnące wraz z wiekiem, a o ich zaspokojenie jakby coraz trudniej. Postanowiłem więc spróbować swoich sił w biznesie, a Państwo zostaliście wybrani (tak!) jako pierwsi potencjalni klienci. Oprócz sympatii i wdzięczności, za te chwile, które poświęcacie mojej prozie, kieruje mną przekonanie, że produkt, który chcę zaproponować idealnie trafi w Państwa gusta i potrzeby.

Każdy, albo prawie każdy, marzy o nieśmiertelności, albo przynajmniej o tym, by nie popaść w niepamięć. Dlatego piszecie, wydajacie, często na własny koszt. Po to, chociażby, żeby egzemplarz, lub dwa znalazł się w jednej z dwóch polskich największych bibliotek, nawet jak nikt tego nigdy nie przeczyta. I macie do tego prawo! Ale co z tymi, co nie piszą a czytają? Nie piszą, bo nie chcą, bo nie umieją, albo uważają, że ich misja to czytanie tego, co inni napiszą? Czy ci nie zasługują na wieczystą pamięć? O tych, co literaturą się zupełnie nie interesują nawet nie wspominając.

Dla wszystkich. Moja propozycja jest dla wszystkich, bo wszyscy możecie być pamiętani po wsze czasy. Jak? To prostsze niż myślicie, wystarczy zwrócić się do mojej firmy "Eternaliter" (tymczasowy adres, zanim zarejestruję ostateczną domenę - goo.gl/qgfWmY), o wykonanie nagrobka 2.0, czyli zgodnie z oficjalną nazwą handlową Tombstone 2.0Ò.

Idea jest prosta - wykuć w kamieniu swoje życie. Wiadomo, że można tradycyjnie - imię nazwisko, daty i że świętej, ewentualnie, pamięci. Można jakieś epitafium dodać, zdjęcie na porcelanie. Niektórzy też dopisują tytuły naukowe, albo zawodowe, ale czy to w dzisiejszym świecie wystarczy? Żyjemy, proszę Państwa w epoce wysoko zaawansowanych technologii i nawet dziedzina tak konserwatywna jak sztuka sepulkralna nie może się postępowi opierać. A Tombstone 2.0 (dla tych z Państwa, co angielskim nie władają spieszę z tłumaczeniem - Nagrobek 2.0) używa wszystkich zdobyczy naszej cywilizacji.

Wyobraźcie sobie Państwo, że idziecie na cmentarz, zapalić światełko, a tam na płycie nagrobkowej możecie obejrzeć najciekawsze fragmenty z życia bliskiej Wam osoby, obejrzeć zdjęcia, dokumenty z nią związane, posłuchać jego głosu przez wbudowane w grobowiec głośniki. Że archiwum dotyczące tych co odeszli może być na bieżąco rozszerzane, również o świadectwa ludzi, którzy nieboszczyka lub nieboszczkę znali. I że możecie wybrać, co mogą oglądać członkowie rodziny, co przyjaciele, a co osoby postronne. Wspaniałe, prawda?

Ale to co właśnie przedstawiłem, to tylko cmentarna wersja portalu społecznościowego, coś takiego może zrobić każdy, nawet bez Tombstone 2.0 - wystarczy wziąć tablet na groby, albo nawet smartphona i już. Wiadomo, że to nie to samo co wbudowany w grób, doskonale imitujący kamień ekran HD, z niezależnym źródłem zasilania, dźwiękiem przestrzennym, odporny na wszelkie warunki atmosferyczne, ale zawsze to jakaś namiastka (nawiasem mówiąc, dla mniej zamożnych klientów oferujemy doskonałe aplikacje na androida, ios i windows phone). Tak właśnie, namiastka, bo Tombstone 2.0 to coś znacznie lepszego - to sposób, aby być zapamiętanym we właściwy sposób.

Dzięki naszemu nagrobkowi możecie Państwo sami zaplanować, co odwiedzający zobaczą, co usłyszą, a nawet co powiedzą! Bo Tombstone 2.0 to interaktywny zestaw składający się z wymienionych wcześniej urządzeń, wzbogaconych o kamery, mikrofon, czujniki na podczerwień a nawet - w topowych modelach  - wykrywacz kłamstw. Ktoś, kto będzie odwiedzał Państwa grób będzie mógł prowadzić z Wami rozmowę, zapytać o radę, pożalić się, poszukać pocieszenia. Tak, jakbyście Państwo cały czas tam byli. Naturalnie, żeby efekt końcowy był taki, jaki sobie zamierzymy, przygotowania do śmierci musimy zacząć odpowiednio wcześnie. Trzeba wyselekcjonować materiały, przygotować biografię, zrobić listę potencjalnych gości, nagrać rozmowy... Wszystko to przy użyciu naszego autorskiego oprogramowania zostanie skompilowane tak, jak sobie tego Państwo zażyczycie. Nie muszę chyba dodawać, że wbrew temu, co mówił Cat, prawda nie jest taka ciekawa, jak by się mogło wydawać...?

Tombstone 2.0 to prawdziwa rewolucja. Ale nie to jest najważniejsze - najważniejsze jest to, że dzięki nam możecie Państwo, a wiemy, że niektórym z Was już bliżej niż dalej, wpływać nie tylko na to, co będzie, ale też na to co było, bo kiedy przejdziecie na tamtą stronę, ludzie zapamiętają Was takimi, jaki chcecie, a nie takimi jakimi by Was zapamiętali - wszystko zależy tylko i wyłącznie od Was!

Uwaga: Dla wszystkich, którzy polubią, lub podadzą dalej, firma oferuje 15% upustu. Pośredniczymy również w zawieraniu polis na życie (od złotówki dziennie!) i innych produktów finansowych, które mogą w całości pokryć koszty naszych usług.

niedziela, 23 listopada 2014

Karol Jakubski - Scheda

Cioteczna pra-pra-pra-prababka mieszkała w Trokach niedaleko kościoła. Kiedy Napoleon szykował się na Aleksandra, straciła głowę dla jednego przystojniaka z napoleońskiej Wielkiej Zbieraniny. Był to ponoć Francuz, ale mógł też Polak, Litwin, albo nawet zwykły chłop, tak czy owak spędziła z nim upalne lipcowe popołudnie na jednej z wysp, na której miała zbierać ostrężyny. Żołnierz wkrótce pomaszerował za Cesarzem na Moskwę, a ona została z mężem i dwójką malutkich dzieci. Kiedy urodziło się trzecie, o kruczoczarnych włosach, rozpiła się i utopiła, jedni mówią, że z żalu w jeziorze, inni, że w studni, przypadkiem, przy wyciąganiu wody. Powiadają też, że pomógł jej w tym mąż, płowowłosy, jak wszyscy w rodzinie, który po wszystkim zaciągnął się do rosyjskiej armii i słuch po nim zaginął. Dziećmi zajęła się ciotka, znaczy moja pra-pra-pra-prababka i dziś nie wiadomo, kto był czyj. Ja włosy mam czarne jak wrona a wypić lubię za dwóch. Geny i legenda - oto nasza scheda.

środa, 12 listopada 2014

Karol Jakubski - Krowy

Nigdy nie powiedział żonie, dlaczego nie jeżdżą na święta do jej brata. A poszło o to, że szwagier, w imieniu ojca, którego wtedy już nie stało, wywianował siostrę dwiema krowami (normalnie starczyłaby jedna, ale oblubienica nie grzeszyła urodą). Po ślubie wyszło na jaw, że krowy też nie były najlepsze, do tego jedna zdechła po pół roku. Głośno tego nie mówił, ale w głębi duszy wolałby, żeby to nie krowa zdechła.

niedziela, 9 listopada 2014

Karol Jakubski - Atlantyda

- A więc włanczam...

Włączyłam urządzenie. W  ręce trzymałam konduktor kulisty, z którego po chwile zaczęły przeskakiwać iskry do elektrody. Czułam się jak królowa miotająca z berła pioruny, jak Zeus gromowładca, jak kapłanka, paraliżująca swą potęgą ciemny lud, a nie jak nauczycielka fizyki przeprowadzająca doświadczenie z elektryczności przy użyciu pięćdziesięcioletniego generatora Van der Graafa.

Nie zaczyna się zdania od "a więc...",wiem o tym doskonale. Nie mam również problemu z odmianą czasowników i z reguły włą-ą-ączam światło, ale celowo powiedziałam to, co powiedziałam. Raptem piętnaście minut wcześniej skończyli lekcję z Nim, a tam Norwid, Mickiewicz... A czym można z wieszczem wygrać? Tylko prądem, tylko nowoczesnością! Nawet jeśli na ten materiał według programu jeszcze jest dla nich za wcześnie.

Nie zależy mi na nich tak bardzo, w sumie to wcale o nich nie dbam, to banda kretynów (i kretynek) nabuzowanych hormonami. Matołów, do których nic nie dociera poza sygnałami, które, świadomie lub nie, wysyłane są przez ich ciała.Chodzi mi tylko o to, żeby nad nimi zapanować, aby to On czuł, że przegrał, że nawet najcięższą artylerią ze mną nie wygra.

A więc...

Powtórzę raz jeszcze.

A więc stoję z konduktorem kulistym w ręku, i wymazuję z ich świadomości lekcję polskiego. Fascynuję ich prądem, jestem elektrokrólową, przejmując władzę nad ich duszami, które jeszcze przed momentem nurzały się w romantyzmie. Mówię niegramatycznie, nagannie, tak, żeby to jak najgłębiej utkwiło w tych ich tępych głowach, chętnie poddałabym jednego z drugą elektrowstrząsom, żeby wszystko zapomnieli, a jeszcze lepiej, żeby wszystkie klasówki z polskiego napisali na pałę! A On ma, na co sobie zasłużył. To wszystko przez Niego, a przecież nie chciałam dużo.

Podobał mi się od początku. Taki zapaleniec, niby roztargniony, trochę zaniedbany, może nawet niechlujny, ale wiedziałam, że ma to wszystko pod kontrolą. Prawdziwy hipster. Dlatego też oni tak Go uwielbiali. Wszyscy chcieli być tacy jak On. A do tego, jak On mówił! Mistrz mowy polskiej, taki prawdziwy, a nie na pokaz, przy włączonym mikrofonie.

Ja mu też się podobałam, szybko to zauważyłam. W naszych rozmowach traktował mnie z ledwie maskowanym pobłażaniem, tak jak prawdziwy intelektualista traktuje panią od fizyki, ale dostrzegłam, że się trochę spina, kiedy siedzimy razem, że mówi o co najmniej dziesięć procent mniej gładko, kiedy jesteśmy sami.

Poprosiłam Go, żeby mi pomógł, a On...

Atlantyda chodziła za mną od dziecka. Zabrzmi to kretyńsko, wiem, ale zaczęło się od komiksu mojego młodszego brata, który przeczytałam z nudów pewnego deszczowego popołudnia na wakacjach w Jastrzębiej Górze. To był któryś z Tytusów, a Atlantyda była przedstawiona jako bardzo zaawansowana technologicznie kraina, gdzie każdy miał sto telewizorów i dwadzieścia samochodów. Nie powiem, żebym drążyła temat, ale jakoś ta komiksowa wizja (którą zresztą On potem wyśmiał - a może nawet nie wyśmiał, tylko się nią oburzył) towarzyszyła mi przez kilkanaście lat. I przez te kilkanaście lat moje wyobrażenie na temat Atlantydy się zmieniły. Doszłam do momentu w którym był to spójny terytorialnie ląd, zaawansowany technicznie i społecznie, kraina szczęśliwości, która z jakiegoś powodu się rozpadła, w wyniku czego wszystkie jej osiągnięcia zostały zniweczone, a jedynym jej namacalnym śladem są kontynenty, które gdyby powycinać, dałyby się ułożyć w jeden. Dowodem na jej istnienie miały być na przykład niewytłumaczalne podobieństwa, przede wszystkim kulturowe, pomiędzy ludami zamieszkującymi odległe od siebie rejony.

Jak już powiedziałam, nie zagłębiałam się zbyt mocno w temat, a moje olśnienie przyszło na mnie przypadkiem, kiedy czytałam jakiś popularnonaukowy artykuł na temat Internetu. Wtedy zrozumiałam, co to jest tak naprawdę Atlantyda i że coś, co podobno już się wydarzyło, dopiero ma się zdarzyć.

- Ale co ja miałbym zrobić? - zapytał, kiedy poprosiłam Go o pomoc.
- Jesteś polonistą. Na pewno umiesz pisać. Ja się z tym strasznie męczę - odpowiedziałam.
- Tak, ale ja nie piszę es-ef.
- Es-ef? - nie za bardzo wiedziałam o co mu chodzi.
- Science fiction.
- Ale to nie ma być science fiction! To ma być normalna powieść - broniłam się.
- Tak, ale w przyszłości.
- Nawet jeśli, to przecież czas jest tylko czwartym wymiarem. To nie ma być jakaś tam literatura popularnonaukowa...
- Es-ef... - powiedział z naciskiem -  Es-ef to w sumie nie do końca literatura popularnonaukowa. Raczej powiedziałbym, że to literatura popularna pseudonaukowa.
- Mam pomysł - nie chciałam słuchać jego wywodów na temat gatunków literackich - Rewolucyjny. Nikt do tego jeszcze nie doszedł. To jest moja wizja. Mogłabym  próbować podejść do tego naukowo...
-No właśnie - przerwał mi - a może byś podeszła do tego naukowo? Możesz wyjść od Platona, potem na pewno wielu autorów się tym zajmowało. Poczekaj, sprawdzę na wiki, - zaczął grzebać w telefonie - o widzisz, Conan Doyle, Tolkien, Tołstoj nawet. Może poczytaj najpierw, to ci się wszystko poukłada, nawiąż do nich...
- Nie mam zamiaru!- krzyknęłam - To jest moja, oryginalna teoria, którą chcę przedstawić w formie powieści. Nie będę się niczym, ani nikim sugerować.
- No to przedstaw tak, jak chcesz. Czemu tego nie zrobisz? - nienawidzę tego mentorskiego tonu.
- Bo nie umiem!
- Ale musisz krzyczeć? - zapytał z zimnym spokojem. Typowo męska zagrywka. Ja w białej gorączce, a On, jakby nic się nie działo pyta, czy muszę krzyczeć - Porozmawiajmy spokojnie
- Pomożesz mi czy nie? - nie byłam w stanie się uspokoić.
- Po pierwsze, nie mam czasu. Po drugie, to myślę, że powinnaś jeszcze trochę nad tym popracować, chociaż, i to po trzecie, pomysł wydaje mi się nietrafiony.
- Sam sobie pracuj. Najlepiej nad tymi swoimi trafionymi, nudziarskimi wierszami - byłam wściekła, chciałam mu dopiec. Wiedziałam, że ma zamiar wydać tomik, nie pokazał mi ani jednego wiersza i wcale nie wiedziałam, czy są nudne, ale powiedziałam to, co powiedziałam - Egocentryk! Nudziarz i egocentryk! - wybiegłam na zewnątrz.

A przecież to dobry pomysł.Opiera się na tym, że Atlantyda nie istniała. Ona istnieje. Teraz, właśnie wchodzi w fazę swego największego rozkwitu. Naturalnie nierówności społeczne są ogromne i nie cały świat jest Atlantydą, ale to, co nazywamy Światem Zachodnim jak najbardziej nią jest. Zresztą, przecież według Platona Atlantyda była wyspą, a my czym niby teraz jesteśmy?

Powieść miała być w stylu Dana Browna. Przystojny detektyw-amator historyk, albo archeolog, diablo inteligentny, ale trochę fajtłapa, szuka Atlantydy. Studiuje stare i nowe mapy, przeczesuje google earth, łazi po antykwariatach i arabskich targach. Inspiruje się Schliemannem, czyta dosłownie Platona i szuka, szuka. Pomaga mu kobieta i to ona jest główną, chociaż nieco w w cieniu bohaterką. Trochę naiwna, nie tak błyskotliwa jak jej przyjaciel, ale za to zadająca mądre pytania, na które odpowiedzi wcale nie są tak oczywiste, jak by się mogło zdawać. Ich relacje to wątek poboczny, ale dość drobiazgowo opisany, zwłaszcza sceny erotyczne pisane raczej z kobiecej perspektywy (może coś w stylu Greya?). Takie wątki są bardzo ważne. I ona, poprzez swoje wątpliwości naprowadza go na właściwe rozwiązanie. Kiedy jego poszukiwania, ciągnące się tak gdzieś przez trzy czwarte książki, kończą się spektakularnym fiaskiem, to ona podsuwa mu pomysł (pyta: "ale dlaczego zniknęła, dlaczego śladu po niej nie ma?), że może Atlantyda to nie jest wcale coś, co bezpowrotnie straciliśmy, tylko coś, w czym żyjemy. Zaczynają zastanawiać się razem, jak to możliwe, że Platon wiedział o niej. Antycypował? A może ktoś mu powiedział? Jakiś gość z przyszłości? Szaleństwo! Wszystko układa się w niewiarygodny wręcz sposób: rozwój technologiczny, podróże, które pozwalają okrążyć kule ziemską w ciągu doby, Internet, bliskość tych, którzy są oddaleni od siebie o tysiące kilometrów, bezprecedensowy dobrobyt. Atlantyda, po prostu. I wtedy zdają sobie sprawę, że brakuje jeszcze jednego elementu tej ich układanki. Atlantyda w końcu upadła. Kreślą zatem kilka scenariuszy - najbardziej prawdopodobny jest ten, że wojna z koalicją biedniejszych krajów doprowadza Zachód do upadku niszcząc przy tym wszystko, co udało się osiągnąć. Może to tacy talibowie dwa, albo trzy zero ? Opanowują kolejne terytoria i puszczają z dymem wszystko, co im się nie widzi. Można by nawet zaprzęgnąć do tego atomy, przecież Indie i Pakistan mają bombę, Korea może mieć, podobnie jak Iran. Oni próbują zainteresować tą teorią prasę, polityków, przestrzec ludzi przed katastrofą. Ci ich ignorują, w najlepszym przypadku traktują ich jak wariatów. Ostatnie dwie sceny mają skłonić do myślenia czytelnika. Najpierw mamy wizytę kogoś, kto przedstawia się jako "emisariusz". Wpierw opowiada długo i obrazowo o zwyczajach starożytnej Grecji, potem mówi im, że to co robią nie ma sensu, bo ani przyszłości, ani przeszłości nie da się zmienić. Uspokaja ich, że czas jeszcze nie nadszedł, ale, że następne pokolenie powinno się przygotować na duże zmiany. Mówi, że powtarza to wielu ludziom do wieków i wychodzi. Na koniec oglądają wspólnie wiadomości, jest w nich relacja z akcji ratunkowej po wybuchu bomby w metrze. Na drugim planie jeden z ratowników - funkcjonariuszy zdejmuje maskę przeciwgazową i patrzy prosto w kamerę. Jest to, oczywiście, emisariusz, który przed chwilą był u nich.

A więc mogliśmy to razem napisać, ale On potraktował mnie jak idiotkę. Mogliśmy zaproponować zupełnie inną wersję klasycznego mitu, zrobić coś na wskroś oryginalnego. Po cichu myślałam właśnie, że to mogła być dobra historia, dobrze, dzięki jego umiejętnościom, napisana i kto wie, może byśmy nawet na tym zarobili. A tak... On zniszczył moje marzenie,więc ja też zniszczę to, na czym najbardziej Jemu zależy. Karolek! Niech sobie pisze, te swoje wiersze, niech ekscytuje się romantykami. Ja będę straszyć dzieci prądem.

piątek, 3 października 2014

Karol Jakubski - Ekskursje

"Drzwi do Ekskursji" okazały się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Wybraliśmy pięć najpopularniejszych destynacji (te były finalnie najtańsze), wylizingowaliśmy 5 kapsuł, do których wchodziło się przez stare, tradycyjne drzwi, co potęgowało efekt. Ekskursjant wchodził przez drzwi, siadał w pojedynczym fotelu. Pasy zapinały się automatycznie, a potem, w mgnieniu oka, dostawał zastrzyk - niestety kapsuły były drugiej generacji, więc nie mogliśmy zastosować iniekcji - i zapadał w sen. Niecałe 4 godziny później był już z powrotem. Szkoda, że cykl technologiczny był taki długi, bo mogliśmy obsłużyć tylko 30 ekskursji dziennie, a zapotrzebowanie było pięć razy większe. Ale nie ma co narzekać...

wtorek, 23 września 2014

Karol Jakubski - Letnia opowiastka

Długość moich lektur zależy od pór roku. Latem czytam utwory krótsze, które czyta się szybko, zimą atoli dłuższe a spokojniejsze. Wszystko zależy od diety - w zimie jem ciężkie, tłuste potrawy, które chronią mnie przed mrozami (mięso, pierogi, bigos, gęsinę), latem wrzucam na ząb jeno warzywa i owoce, zwłaszcza czereśnie, truskawki, czasem maliny, później nieco jabłka i śliwki... I tak właśnie żołądek reguluje długość moich lektur, a także ich częstotliwość. Latem opowiastki, opowiadania; zimą, zwłaszcza zaraz po świętach, zabieram się za Wojnę i pokój.

niedziela, 7 września 2014

Karol Jakubski - Ekskursje

Zrobiliśmy kiedyś, na podstawie dość szeroko zakrojonych badań, ranking wydarzeń historycznych, które ludzie chcieliby zobaczyć. Potem porównaliśmy je z naszymi statystykami. Tylko trzy wydarzenia z pierwszej dziesiątki rankingu były w pierwszej dziesiątce najchętniej wybieranych ekskursji. A państwo? Co państwo chcielibyście zobaczyć?

sobota, 30 sierpnia 2014

Karol Jakubski - Ekskursje

Nie bolało. Nawet iniekcja odbyła się bez ukłucia, więc nie miało co boleć. Zasnąłem niemal natychmiast, a kiedy się obudziłem byłem już tam, w kluczowym momencie, tak jak nam obiecano. Siedzieliśmy w samolocie, jeśli można to tak nazwać, specjalnie do tego przygotowanym: okrągłym, z panoramicznym oknem i przeszkloną podłogą, tak, że mieliśmy idealne warunki do oglądania tego wspaniałego spektaklu. Podobnych "spodków", czy też, jak to niektórzy nazwali "ufo" było z nami cztery, we wszystkich kilkadziesiąt osób pilnie wypatrujących tego Największego.

Nie była to wprawdzie ekskursja mojego pierwszego wyboru, ale cena w ofercie last minute (ktoś podobno zmarł na tydzień przed startem) przekonała mnie, żeby zobaczyć, jak to naprawdę było.

Samego Aleksandra nie udało mi się dostrzec. Moi współekskursjanci krzyczeli co chwila: :"jest, patrzcie", albo "to na pewno on", ale były to tylko ich pobożne życzenia, bo pod samymi murami On na pewno się nie pojawił. W sporym oddaleniu od miasta stał rozbity obóz a w samym jego środku stał ogromny namiot. Jeżeli jeszcze przebywał w obozie (co po siedmiu miesiącach może wydawać się wątpliwe), to zapewne właśnie tam. Nie sądzę, żeby, jak mówią, faktycznie kierował oblężeniem z którejkolwiek z wież.

Wisieliśmy w powietrzu, na południe od wyspy, w niemałej od niej odległości, a jednak widzieliśmy doskonale to właśnie miejsce, w którym mur zaczął się kruszyć. Dookoła pływały statki, których podstawowym zadaniem była blokada dwóch portów, ale widać było, że są aktywnie używane w samym oblężeniu: łączono dwa lub trzy pokłady i budowano na nich wieże, z których bombardowano mury.

W pewnym momencie zauważyliśmy wzmożony ruch na grobli łączącej Tyr ze Starym Tyrem. Jednocześnie mur od naszej strony zaczął się z wielkim hukiem sypać i wojska Aleksandra zaczęły wlewać się do środka. Polecieliśmy nad samo miasto, nad którego ulicami unosiła się mieszania kurzu, dymu i Bóg jeszcze wie czego. Z naszej wysokości trudno było to dostrzec, ale zostaliśmy poinformowani, że w tej właśnie chwili byliśmy świadkami nieludzkiej rzezi. Może to i lepiej, że w pewnym momencie powiedziano nam o zbliżających się niekorzystnych warunkach, które oznaczały koniec naszej ekskursji. Spod foteli wypuszczono gaz, który spowodował, że wszyscy usnęli. Obudziliśmy się w swoim czasie w swoim miejscu. 

środa, 13 sierpnia 2014

Karol Jakubski - Ekskursje

Ubezpieczenie od skutków ekskursji aktywnych jest wysokie, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi ważne, historyczne wydarzenie. Powiedzmy sobie jednak szczerze, że to zwykłe naciąganie - przecież nie da się zmienić tego, co już się wydarzyło.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Karol Jakubski - Ekskursje

Nazywamy to ekskursjami, bo trudno nazwać to podróżą, a "wycieczka" jednak nie brzmi dość zachęcająco. Podróżnik tym się różni od turysty, że liczy się z różnymi, nieprzewidywalnymi przeszkodami, jakie może napotkać, a nawet z tym, że może nie wrócić. A turysta? Po prostu oczekuje, że bezpiecznie odbędzie wycieczkę i bezpiecznie z niej wróci, a potem będzie się chwalił znajomym, gdzie był i co widział.

wtorek, 1 lipca 2014

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Karol Jakubski - Ekskursje

Oferujemy dwa rodzaje: aktywną i pasywną. W aktywnej możecie państwo brać udział w wydarzeniach i wpływać na nie, w drugiej jesteście tylko obserwatorami. Różnica w cenie jest spora, ale jest ona jak najbardziej uzasadniona. Wynika po pierwsze z technologii, po drugie z naszego zaangażowania, w końcu z wysokości ubezpieczenia od skutków.

wtorek, 3 czerwca 2014

Jorge Luis Borges - Wróżbita

Na Sumatrze ktoś chce doktoryzować się z wróżenia. Czarnoksiężnik egzaminator pyta go, czy obleje, czy zda. Kandydat odpowiada, że obleje... 

niedziela, 4 maja 2014

Marco Denevi - Cesarz Chin

Nikt się nie zorientował, kiedy Cesarz Wu Ti umarł w swoim obszernym łożu, w głębinach cesarskiego pałacu. Wszyscy  byli zbyt zajęci wypełnianiem jego rozkazów. Jedynym, który o tym wiedział był Wang Mang, premier, człowiek ambitny i z aspiracjami do tronu. Nic nie powiedział, tylko ukrył ciało. Minął rok niewiarygodnego dobrobytu, aż w końcu Wang Mang pokazał ludziom nagi szkielet zmarłego cesarza. Widzicie? - powiedział - Przez cały rok trup siedział na tronie. A tak naprawdę rządziłem ja. Zasługuję na to, by być cesarzem.

Zadowolony lud osadził go na tronie, a następnie go zabił, żeby był tak doskonały jak jego poprzednik a dobrobyt w imperium wciąż trwał.

piątek, 25 kwietnia 2014

Karol Jakubski - Zmartwychwstanie

Dobrze znałem tę pijacką bandę. Nie były to złe chłopy, ale przyznać muszę, że większych ochlajtusów w okolicy nie było. Pili dzień w dzień, na ogół razem, ale też i osobno, lub w mniejszych, tak zwanych, podgrupach. Nie przepuszczali żadnej okazji. Czasem któremuś z nich odbijało i postanawiał nie pić w adwencie, w poście, albo w sierpniu, ale tydzień lub dwa trzeźwości to maks, na co ich było stać i wszystkie obietnice i śluby brały w końcu w łeb.

Była zima, a wtedy, pamiętacie, mieliśmy zimy, nie to co teraz! Przebijałem się na piechotę przez zaspy, bo dla służbowego fiata było stanowczo za zimno, aż tu nagle wpadł na mnie Michał Lęcznar. Zasapany, czerwony od mrozu, ale wyglądał na całkiem trzeźwego.

- U-u-u-u-u-ma-ma-ma-marł... - wysapał- Nie-nie-nie-nie-nie żyje! - alkoholowa para buchała z jego ust. A jednak pił.

-Co? Gdzie? Jak? Uspokój się chłopie. Co się stało? - złapałem go za fraki i potrząsnąłem.

- Nie-nie-nie-nie żżżżżż... U-u-u-u-u-umarł, Jo-jo-jo-jo-jo-jo… Nie-nie-nie-nie ży-yy-y-yje. U Jó-jó-jó-jó...

-U Józka? - pomogłem mu. Pokiwał głową łapiąc jak ryba powietrze otwartymi ustami. Biedny Mi-mi-mi, pomyślałem, musiał się strasznie zdenerwować, bo normalnie aż tak się nie jąkał. Tym razem wódka i nerwy sprawiły, że prawie nie dało się go zrozumieć.

- Balawendra? - znowu pokiwał głową, żeby potwierdzić. Zresztą u którego Józka mogło się to stać...? - Dobra, to idę tam, a ty leć do gieesu i dzwoń po lekarza.

Lęcznara nazywali za plecami jąkałą, albo Mi-mi-mi. W twarz nikt mu tego nie mówił, nie dlatego, żeby się go bali, po prostu wszyscy bardzo go lubili i nie chcieli mu sprawić przykrości. Zacinał się trochę, ale był bardzo gadatliwy, jak to jąkała i wesoły - tak zwana dusza towarzystwa. Pracował to tu to tam: na budowie, u stolarza, czasem podłapał coś w mieście, ale nigdy na dłużej. Pracował tylko tyle ile musiał i starał się robić to z ludźmi, których lubił. Nie miał dzieci, więc nie martwiły go okresy kiedy pieniędzy było trochę mniej. Tuż przed czterdziestką wyswatali go z wdową po Rejmanie. Michał nie opierał się za bardzo, bo Baśka Rejmanowa była wyrozumiała, a on za to miał spokój na wsi, nikt go nie dręczył, że to już czas i takie tam.

Po kilku minutach byłem już w warsztacie Balawendra. Gospodarz siedział na krześle z popularnym pomiędzy palcami, tępo patrzył się w ziemię. W głębi warsztatu spał ktoś na siedząco z głową na stole. W kanale na trocinach leżał Staszek Nowak - szwagier mojej siostry. W pierwszej chwili pomyślałem, że to on umarł. Podszedłem do Balawendra.

- Co ze Stachem? - zapytałem.

- A co ma być? - Józek spojrzał na mnie tępo, musiał być dobrze zrobiony- Śpi. Pijany.

Józek, chociaż alkoholik, był ogólnie szanowany w Łukawcu i okolicznych wsiach. Najlepszy murarz, świetny cieśla, a do tego stolarz, rzeźnik i Bóg wie jeden co jeszcze. Mówili, że jest pijany nieprzerwanie od 15 roku życia, co było zapewne przesadą, ale trzeba było mieć dużo szczęścia, żeby zobaczyć Józka trzeźwego.

-Spotkałem Lęcznara, powiedział, że ktoś umarł…

- Umarł, ale nie Stach - pokazał głową na śpiącego na stole - Edek umarł. Morycz. Nie dycha. Umarł - mówiąc to nawet nie ruszył się z miejsca, zaciągnął się tylko papierosem.

Mimo, że w milicji pracowałem od kilku dobrych lat, nie miałem za dużego kontaktu z trupami. Szczerze powiem, że trochę się ich bałem, nawet z daleka, nie mówiąc nawet o dotykaniu. Podszedłem do Edka, z trzęsącą ręką sprawdziłem mu puls. Był ciepły, ale pulsu nie wyczułem. Postanowiłem nie dotykać go więcej, dopóki nie przyjedzie lekarz.

- Co mu się stało? - zapytałem Balawendra.

- A bo ja wiem? Nachlał się i umarł.

- Coście pili?

- Nic my nie pili. Robilimy. A on pijany przyszedł, siadł, zasnął i umarł.

- Już ja się dowiem, coście pili - wiedziałem, że musieli bimber pędzić, bo takie pijusy, zwłaszcza w zimie, kiedy roboty mało, kartki przepijali w tydzień, a styczeń przecież się właśnie kończył.

Józek z trudem się podniósł, chwiejnym krokiem podszedł do stołu i ze stojącego na cyrkularce talerza zjadł parę łyżek zupy. Skrzywił się trochę, potem otarł usta rękawem.

- Mi-mi-mi do żony umrzyka poszedł - powiedział zapalając następnego papierosa – trza jej powiedzieć.

- Do gieesu go wysłałem, a nie do Moryczowej. Żeby dzwonił po lekarza. - powiedziałem ja.

- To ja pójdę.

- Siedź tu, bo się gdzieś jeszcze wy… tego i zamarzniesz na tym mrozie, ale Morycza nie ruszaj, zanim lekarz nie przyjedzie. Ja pójdę do Edkowej – wolałem iść przekazać wiadomość żonie nieboszczyka, niż zostać z nim w tym warsztacie.

- A co, ja pijany, żeby się…? - na tym skończyły się jego protesty. Siadł znowu na krześle i zaciągnął się papierosem. Wyszedłem

Dopiero jak znowu stanąłem na mrozie dotarło do mnie jakoś, że tym, tak zwanym, denatem był Edek Morycz. Dziwne to było w sumie, bo nie trzymał się z nimi tak bardzo. Jego żona, Danka, to była fest baba i dość krótko go trzymała. Oczywiście on, jak wszyscy, uciekał jej nieraz, żeby popić, ale gdzie mu tam do Józka i jego bandy! Morycz miał normalną robotę, pracował w Zelmerze i może dlatego się tak nie rozpił jak inni. Ale była wolna sobota i faktycznie może uciekł żonie i przyszedł już do nich pijany?

Tak rozmyślając po drodze, ani się nie zorientowałem jak stanąłem przed furtką Moryczów. Nie lubiłem tego obowiązku, ale i tak lepiej z żywymi gadać o zmarłych, niż ze zmarłymi w jednej izbie siedzieć. Ten strach przed trupami, tak zwana nekrofobia, tak się go wstydziłem... Myślałem wtedy, że to coś, czego chłop powinien się wstydzić, nie mówiąc już milicjant, albo policjant. Potem się dowiedziałem, że to się zdarza, że to jest nekrofobia i leczy się to, ale ja się nie leczyłem. Może to nie było aż tak mocne u mnie?

Wszedłem do środka, pies na szczęście był uwiązany, nosa z budy nie wyściubiał, więc nie musiałem żadnego kija szukać (wiadomo, że regulamin zabraniał używać służbowej pałki w takich przypadkach). Zadzwoniłem do drzwi.

- Dzień dobry, pani Moryczowa. Można wejść?

- A o co chodzi, co się stało? - żona zmarłego wpuściła mnie tylko na ganek.

- Możemy usiąść w środku? Muszę pani coś przekazać.

- Niech pan tu gada, nieposprzątane mam jeszcze w domu. O co chodzi?

Pomyślałem, że będę ją musiał łapać, jakby mi gdzieś tu na tym ganku zemdlała. Zebrałem się w sobie.

- Pani Moryczowa, pani mąż Edward nie żyje. U Balawendra...

- Co? - przerwała mi - Co mi tu pan opowiada?! Przed chwilą Edka do obory wysłałam, żeby spod krów wyrzucił! Przyszedł trochę ochlany od tych pijoków, ale na pewno żyje.

Złapałem się za framugę. Czułem, że to ja prędzej zemdleję niż ona. Moryczowa szybko zarzuciła na siebie kufajkę i otworzyła drzwi na pole.

- Edek! - krzyknęła przez próg- Edek! Posterunkowy do ciebie! Edek! - założyła gumofilce, owinęła głowę chustą i ruszyła w stronę obory. Za jakąś chwilę była z powrotem.

- Nie ma go. Do sklepu miał iść jeszcze. Może pan wejdzie, herbaty zrobię. Ziąb taki, ogrzeje się pan. Edek pewnie zaraz wróci.

Zdziwiło mnie, że nagle się taka gościnna zrobiła. Coś tu jest nie tak, pomyślałem.

- Nie pani Danko, na służbie jestem, muszę wracać. - Złapała mnie za rękaw.

- Niech pan zostanie. Ogrzeje się pan trochę - wyrwałem jej rękaw z ręki, złapałem za klamkę i z pola powiedziałem.

- Jeszcze tu do pani wrócę, pani Moryczowa.

Poszedłem szybko do furtki. Jak już byłem na drodze, spostrzegłem, że ktoś nią leci w stronę wsi. Zacząłem za nim biec. Byłem znacznie szybszy niż on, ale odległość pomiędzy nami była dość duża. Dopadłem wreszcie go tuż przed furtką domu... no czyjego? Balawendra!

- A ty co? Zmartwychwstałeś? - zapytałem Morycza, który zasapany, półprzytomny patrzył na mnie z przerażeniem

- Ale o co chodzi? Panie posterunkowy!

- Już ty wiesz o co! Co wy sobie gnoje jaja ze mnie robicie! Zamknę was wszystkich na czterdzieści osiem za składanie fałszywych zeznań! - szarpałem go przez cały czas

- Ale o co…? Jakich zeznań? - Morycz wyraźnie rżnął głupa.

- Ty to i tak już trup byłeś! Ale zmartwychwstałeś. A ja nawet takich mogę zaaresztować za głupie żarty z władzy ludowej! Idziemy do środka!

W tej właśnie chwili podjechała pod dom karetka, wysiedli z niej lekarz, mój szkolny kolega Wojtek Śliż i sanitariusz, którego nie znałem.

- Już nie trzeba. Zmartwychwstał. Widzicie - pokazałem im Edka. - A zresztą, chodźcie. Zobaczymy, co też oni tam popijają, że tak ich kładzie pokotem.

Weszliśmy do warsztatu, odruchowo spojrzałem tam gdzie poprzednio “drzemał” niedoszły nieboszczyk i zdębiałem: ktoś tam wciąż spał na siedząco, z głową na stole. Popatrzyłem odruchowo za siebie, gdzie stał „zmartwychwstały” Morycz, a ten dawał jakieś znaki Józkowi. Balawender był chyba jednak zbyt pijany na jakąkolwiek reakcję.

- Co to ma być - wrzasnąłem - jaja se dalej robicie? Podszedłem do śpiącego, szarpnąłem go do góry za kołnierz. Zwalił się ciężko na podłogę.

- Co robisz, chłopie! - Józek jakby obudził się z letargu - Zostaw nieboszczyka! - Na podłodze, pod moimi nogami leżał blady jak ściana Kazek Welc, tak zwany Joby, bo zawsze mówił “jo by się napił”, “jo by coś zjadł”. Mną aż zatrzęsło ze strachu.

- Panie doktorze - nie wiem czemu odezwałem się tak oficjalnie do lekarza, w końcu mojego dobrego kolegi - niech pan go zbada. Ja muszę wyjść na pole...

Wojtek wyszedł po kilku chwilach. Najpierw przyjrzał się mi, ale ja już się uspokoiłem.

- Nie żyje od kilku godzin. Zawał. Trzeba będzie powiadomić rodzinę.

- Na pewno nie żyje? To na pewno Joby? - nie chciałem jeszcze raz robić z siebie durnia.

- Na pewno. A tu masz jego dowód.

- Ja im zaraz pokażę! Wszystkich wsadzę to się nauczą! - strach mnie opuścił, teraz byłem wściekły.

- Poczekaj, Marian - Wojtek złapał mnie za ramię - chłopy trochę popiły, a Joby miał słabe serce i umarł. To niczyja wina.

- Bimber pędzą! To przestępstwo - nie chciałem odpuścić - muszą za to beknąć.

- Przestań. Zostaw ich. Kumpel im umarł. Wiesz co, może lepiej to ja pojadę do syna Jobego...

Zostałem na zewnątrz, oni pojechali karetką do domu Jobego. Za pół godziny byli z powrotem wraz z jego synem. A ja cały czas stałem na mrozie. Wszedłem do środka dopiero jak zaczęło się robić szarawo. Syn Jobego stał z Józkiem przy cyrkularce i jadł łyżką tę samą zupę, którą wcześniej jadł Balawender.

- Z buraków? Bardzo dobre! Musicie mi powiedzieć jak to się robi...

- Co wy tutaj…?! Ojciec ci umarł, a ty…!

- Daj spokój Marian - to Staszek Nowak, już trochę otrzeźwiały, z racji powinowactwa odważył się mi sprzeciwić - Jemu już nic nie pomoże, a my dalej musimy tu żyć, a na trzeźwo się nie da.



środa, 23 kwietnia 2014

Juan José Millás - List od zakochanego

Są takie powieści, które choć krótkie, nie zaczynają się naprawdę przed 50 o 60 stroną. Tak samo bywa z życiem. Dlatego nie zabiłem się wcześniej, panie sędzio.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Ana María Shua - Jabłko

Strzała wystrzelona z precyzyjnej kuszy Wilhelma Tella rozrywa na pół jabłko, które właśnie ma upaść na głowę Newtona. Ewa bierze połówkę, a drugą podaje swojemu małżonkowi, ku wielkiej radości węża. W ten sposób prawo powszechnego ciążenia nigdy nie zostaje sformułowane.



piątek, 18 kwietnia 2014

Luis Mateo Díez - Studnia

Mój brat Alberto wpadł do studni, kiedy miał pięć lat. Była to jedna z tych rodzinnych tragedii, które mogą być wyleczone tylko przez czas i liczną rodzinę. Dwadzieścia lat później mój brat Eloy nabierał wody z tej studni, do której od tamtej pory nikt nigdy się nie zbliżył. W wiadrze odkrył buteleczkę z kawałkiem papieru w środku. "To świat, jak każdy inny", głosiła wiadomość.

poniedziałek, 24 marca 2014

Karol Jakubski - Sąd

 - Publikuje głównie w Internecie, na blogu i na FB. Każdy tak może. Wyróżnień brak, większych publikacji - takowoż. 
Jedynie ze źródeł niezależnych może w tym wypadku wynikać encyklopedyczność. W Internecie każdy może stworzyć dowolny swój wizerunek. 
 - Dla mnie za mało na encyklopedyczność. Nawet nie przedstawiono "cytowania" w jakimś wiarygodnym źródle. Jak na razie nikt nie wydał jego twórczości, żadnego wyróżnienia, nikt nie cytował go itd. 
- Dlaczego nie ek? Przecież osób, które piszą bloga jest w Polsce co najmniej kilkaset tysięcy. 
Usunięto. 

niedziela, 23 lutego 2014

Karol Jakubski - Lista Jakubskiego

Przekroczyłem trzydziestkę, dodałem do tego trzy lata i zdałem sobie sprawę, że zaczynam zapominać. Zawsze szczyciłem się swoją wspaniałą pamięcią, ojciec mówił nawet po cichu do matki, że wielcy pisarze (czytał gdzieś) tak mają, że pamiętają wszystko łącznie ze szczegółami od wczesnego dzieciństwa - i ja tak właśnie miałem. A tu taki klops... Szczegóły zaczęły się zacierać, nazwiska kolegów i koleżanek z przedszkola i z podstawówki wyparowały z mojej pamięci, nawet wydarzenia ważne zaczęły się niebezpiecznie rozmywać, zazębiać, łączyć w jedno. Zauważyłem, że często opowiadając coś, mówiłem "jako dziecko...", nie pamiętając ile miałem lat, okoliczności, zmyślając szczegóły, których nie pamiętałem.

Niemal w panice postanowiłem przypomnieć sobie wszystko od początku, ale było to już niemożliwe. Może to nowe wydarzenia wypchnęły z mojej głowy te stare? Może to dzieci sprawiły, że przestałem mieć swoje dzieciństwo, a zacząłem zapamiętywać ich? Czyżby moja niezwykła przecież pamięć była zbyt mała, żeby pamiętać to co moje i to co ich?

Zapisywać, zapisywać, zapisywać! Trzeba przechytrzyć fizjologię, kulturą wygrać z naturą ! Ale od czego tu zacząć? Co jest ważniejsze? Akcja, czy bohater? Co jest ważniejsze, miód czy pszczoły?

To ostatnie pytanie zaczerpnąłem z pewnego podręcznika pisania scenariuszy, pytanie bardzo dobre, ale odpowiedzi na nie w podręczniku brak. Sam też nie umiałem na nie odpowiedzieć, jednak postanowiłem zacząć od pszczół.

Leżąc kiedyś w łóżku zacząłem się zastanawiać, ile ludzi w życiu poznałem. Na różnych portalach społecznościowych uzbierałoby się pewnie ok 1000, z czego część tylko wirtualnie, ale takich, których spotkałem w rzeczywistości z 500 wśród znajomych mam. Ale czy 500, albo nawet 1000 to dużo, jak na 30 ponad lat życia? Muszę zrobić listę. Zaczynając od wczesnego dzieciństwa, aż do dziś, potem, jak będę kogoś nowego poznawał, to go do tej listy będę dopisywał.

Rozmarzyłem się. Moja dusza archiwisty przejęła właśnie władzę nad rozumem i począłem myśleć w jaki sposób mógłbym oznaczać ludzi na mojej liście: krewny-obcy, przyjaciel - wróg, realny - wirtualny, kobieta-mężczyzna, znajomy-nieznajomy, pośredni-bezpośredni, stopień zażyłości 1, 2, 3... Już teraz mógłbym stworzyć ze 20 kategorii, którymi mógłbym ich opisać, a potem sortować, wyszukiwać, klasyfikować!

Tylko po co? - z nagła duch dokumentalisty mnie opuścił - Po co miałbym to robić? Może ja umieram? Może już jestem tak stary, że tak rozpaczliwie patrzę wstecz? Jak chcesz stworzyć taką listę, to umieść na niej listę osób, które chciałbyś poznać! Spójrz w przyszłość, nie oglądaj się za siebie...

Aż wreszcie do głosu doszła moja strona merkantylna i pomyślałem, że jak wrzucę tę listę do netu i dopiszę, że niedługo "wydam książkę o Was właśnie, ludziach z listy Jakubskiego", to przynajmniej połowa z tych ludzi tę książkę kupi z próżności, bo ktoś ich w książce opisał. Zapewne też znajdą się tacy, co będą się chcieli dowiedzieć tego i owego o bliźnich z mojej listy. No i niejeden będzie chciał się z mojej listy wypisać, a wiadomo, że nie ma nic za darmo.

niedziela, 16 lutego 2014

Karol Jakubski - Nienawiść

"...nagle otrzeźwiał, zdał sobie sprawę, że od 45 lat nie robi nic, tylko czyta. Czyta, czyta, czyta. Gdzie jest u Borgesa, co mam zrobić teraz? Co Kafka, Cervantes Joyce, Proust, Bahdaj Szekspir, Andersen albo Ludlum napisali o tym, jak mam żyć mając pięćdziesiątkę i nic nie wiem o życiu? Co mi teraz po tych waszych złotych myślach i poradach?"

sobota, 15 lutego 2014

Karol Jakubski - Nienawiść

"Tak się Quijana zacietrzewił w lekturze, że całe noce nie gasił świecy, a dni spędzał za to jak w pomroce. I tak właśnie, śpiąc mało, a czytając dużo, sprawił, że mózg mu wysechł, przez co w końcu stracił rozum."

czwartek, 13 lutego 2014

Karol Jakubski - Nienawiść

Pan, panie Sławomirze życie mi zmarnował. Tak bardzo chciałem pana czytać, a tutaj nic nie wydawali... Tylko po francusku coś do nas docierało, a ja francuski to słabiutko raczej. No i poszedłem na filologię francuską, potem na hiszpańską, potem na włoską. I uczę teraz tutaj na tej ujowej uczelni za ujową pensję... Rzygać mi się chce, panie Sławomirze, kiedy muszę wstać rano i iść uczyć te idiotki za marne grosze. I choć kocham pana, panie Sławomirze za to, co pan napisał, to powiem panu, że to pana wina.

niedziela, 5 stycznia 2014

Karol Jakubski - O czym to jest?

Dostałem na święta książkę. Zielona z czerwonym wzorkiem, takim trochę meksykańskim, strasznie gruba - dobre kilkaset stron. Cortazar ją napisał, więc wiadomo, klasyka - tak, jakżeby inaczej - Gra w klasy.

- Nie kupujcie mi więcej książek - powiedziałem, jak już wypiłem parę kieliszków - i tak ich nie czytam. Czasu nie mam, żeby napisać jakieś opowiadanie (o powieści nie wspomnę), a co dopiero, żeby czytać innych. Kupcie mi lepiej krawat, skarpety, szalik, mogą być nawet niewymowne, zawsze się przyda coś takiego, zwłaszcza na zimę.

Dobra, w myślach to powiedziałem. Nawet na rauszu nie jestem taki, żeby rodzinie na święta przykrość sprawiać. Ale czytać Gry w klasy nie miałem najmniejszego zamiaru. Kiedyś przeczytałem parę tych rozdziałów idąc zgodnie z numeracją autora i to takie intelektualne bla bla bla: Horacio, Oliveira, Rocamadour, Maga, Paryż, Buenos Aires... Udawałem zainteresowanego, kartkowałem powieść, chociaż jak wiadomo, w literaturze pięknej trudno o obrazki, a tym bardziej o ciekawe obrazki, aż w końcu dotarłem do strony 686, nie mieszczącej się już w dziele Argentyńczyka, nawet nie noszącej numeru (tak, musiałem sam policzyć), ale zawierającej coś, co stało się przyczyną tego tekstu.

Nagłówek strony był prosty, było tam napisane: "Dotychczas w serii:". A pod spodem autorzy i tytuły, którzy przez wydawnictwo zostali zmieszani w "Salsie - książkach dla muzykalnych". Niektórych autorów znałem, tytuły również, ale o kilku w życiu nie słyszałem i pomyślałem sobie, że wcale bym nie chciał ich bliżej poznać. Po co czytać jakieś opasłe tomiska, jak można wziąć tytuł i sobie wymyślić treść, którą da się streścić w dwóch zdaniach?

- Czytał ktoś z was Złą godzinę Marqueza? - zapytałem
- Ja czytałem. -odezwał się mój szwagier Zbyszek (właściwie to mąż mojej szwagierki, nie wiem, czy to wciąż szwagier).
- Taak? - Zbyszek nie należał do szczególnie aktywnych czytelników. Tak naprawdę nie widziałem go, żeby czytał cokolwiek, nawet na gazecie - O czym to jest?
- No, ten markiz miał taki stary zegarek , który zawsze pokazywał złą godzinę i z tego zawsze wynikały chryje, bo i na ślub się spóźnił swojej córki, na jakiś statek do Ameryki nie zdążył. Komedia taka.
 - Komedia? Aha. Zbychu, a czytałeś może Sto lat samotności?
- Tego akurat nie. - To o jakimś rozbitku?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Zbyszek nie był głupi. On się po prostu wygłupiał. Mój teść od razu podjął rękawicę.
- Ja czytałem. To było o astronaucie, którego wysłali w kosmos i on tak szybko leciał, że nie zauważył, że na Ziemi już sto lat minęło, bo u niego to była raptem dekada. Tak naprawdę, to ta książka powinna się nazywać Dziesięć lat samotności. Marquez nie zrozumiał najwyraźniej szczególnej teorii względności...
- A kto czytał Ostatnią rundę Cortazara? - rzuciłem
- Ja, ja czytałam. - do zabawy włączyła się moja szwagierka - wbrew pozorom, to nie o bokserze, tylko o barmanie w Londynie, który bije w dzwon ogłaszający ostatnią rundę. Poznaje właśnie dzięki temu biciu piękną dziewczynę z Europy Wschodniej i tak zaczyna się ich romans.
 - Co my tu mamy... - zaczynało mnie to wciągać - Pochwała Macochy,  Mario Vargas Llosa...
- O, to świństwo jakieś.  - odezwał się mój brat - macocha, pochwa, wargasy...

Tak oto bawiliśmy się aż do pasterki opowiadając sobie o czym to było. A było sporo. Może i Ty, szanowny czytelniku spróbujesz? Oto skrócona lista:

Isabel Allende - Ewa Luna,
Julio Cortazar - Gra w klasy,
Gabriel Garcia Marquez - Jesień patriarchy,
Manuel Vicent - Pieśń Morza,
Eliseo Alberto - Niech Bóg sprawi, żeby istniał Bóg,
Javier Marias - Jutro, w czas bitwy, o mnie myśl,
Carmen Posadas - Małe niegodziwości,
Jose Carlos Somoza - Jaskinia filozofów,
Gabriel Garcia Marquez - O miłości i innych demonach,
Mayra Montero - Przybądź, ciemności,
Carmen Posadas - Pięć błękitnych much