niedziela, 9 listopada 2014

Karol Jakubski - Atlantyda

- A więc włanczam...

Włączyłam urządzenie. W  ręce trzymałam konduktor kulisty, z którego po chwile zaczęły przeskakiwać iskry do elektrody. Czułam się jak królowa miotająca z berła pioruny, jak Zeus gromowładca, jak kapłanka, paraliżująca swą potęgą ciemny lud, a nie jak nauczycielka fizyki przeprowadzająca doświadczenie z elektryczności przy użyciu pięćdziesięcioletniego generatora Van der Graafa.

Nie zaczyna się zdania od "a więc...",wiem o tym doskonale. Nie mam również problemu z odmianą czasowników i z reguły włą-ą-ączam światło, ale celowo powiedziałam to, co powiedziałam. Raptem piętnaście minut wcześniej skończyli lekcję z Nim, a tam Norwid, Mickiewicz... A czym można z wieszczem wygrać? Tylko prądem, tylko nowoczesnością! Nawet jeśli na ten materiał według programu jeszcze jest dla nich za wcześnie.

Nie zależy mi na nich tak bardzo, w sumie to wcale o nich nie dbam, to banda kretynów (i kretynek) nabuzowanych hormonami. Matołów, do których nic nie dociera poza sygnałami, które, świadomie lub nie, wysyłane są przez ich ciała.Chodzi mi tylko o to, żeby nad nimi zapanować, aby to On czuł, że przegrał, że nawet najcięższą artylerią ze mną nie wygra.

A więc...

Powtórzę raz jeszcze.

A więc stoję z konduktorem kulistym w ręku, i wymazuję z ich świadomości lekcję polskiego. Fascynuję ich prądem, jestem elektrokrólową, przejmując władzę nad ich duszami, które jeszcze przed momentem nurzały się w romantyzmie. Mówię niegramatycznie, nagannie, tak, żeby to jak najgłębiej utkwiło w tych ich tępych głowach, chętnie poddałabym jednego z drugą elektrowstrząsom, żeby wszystko zapomnieli, a jeszcze lepiej, żeby wszystkie klasówki z polskiego napisali na pałę! A On ma, na co sobie zasłużył. To wszystko przez Niego, a przecież nie chciałam dużo.

Podobał mi się od początku. Taki zapaleniec, niby roztargniony, trochę zaniedbany, może nawet niechlujny, ale wiedziałam, że ma to wszystko pod kontrolą. Prawdziwy hipster. Dlatego też oni tak Go uwielbiali. Wszyscy chcieli być tacy jak On. A do tego, jak On mówił! Mistrz mowy polskiej, taki prawdziwy, a nie na pokaz, przy włączonym mikrofonie.

Ja mu też się podobałam, szybko to zauważyłam. W naszych rozmowach traktował mnie z ledwie maskowanym pobłażaniem, tak jak prawdziwy intelektualista traktuje panią od fizyki, ale dostrzegłam, że się trochę spina, kiedy siedzimy razem, że mówi o co najmniej dziesięć procent mniej gładko, kiedy jesteśmy sami.

Poprosiłam Go, żeby mi pomógł, a On...

Atlantyda chodziła za mną od dziecka. Zabrzmi to kretyńsko, wiem, ale zaczęło się od komiksu mojego młodszego brata, który przeczytałam z nudów pewnego deszczowego popołudnia na wakacjach w Jastrzębiej Górze. To był któryś z Tytusów, a Atlantyda była przedstawiona jako bardzo zaawansowana technologicznie kraina, gdzie każdy miał sto telewizorów i dwadzieścia samochodów. Nie powiem, żebym drążyła temat, ale jakoś ta komiksowa wizja (którą zresztą On potem wyśmiał - a może nawet nie wyśmiał, tylko się nią oburzył) towarzyszyła mi przez kilkanaście lat. I przez te kilkanaście lat moje wyobrażenie na temat Atlantydy się zmieniły. Doszłam do momentu w którym był to spójny terytorialnie ląd, zaawansowany technicznie i społecznie, kraina szczęśliwości, która z jakiegoś powodu się rozpadła, w wyniku czego wszystkie jej osiągnięcia zostały zniweczone, a jedynym jej namacalnym śladem są kontynenty, które gdyby powycinać, dałyby się ułożyć w jeden. Dowodem na jej istnienie miały być na przykład niewytłumaczalne podobieństwa, przede wszystkim kulturowe, pomiędzy ludami zamieszkującymi odległe od siebie rejony.

Jak już powiedziałam, nie zagłębiałam się zbyt mocno w temat, a moje olśnienie przyszło na mnie przypadkiem, kiedy czytałam jakiś popularnonaukowy artykuł na temat Internetu. Wtedy zrozumiałam, co to jest tak naprawdę Atlantyda i że coś, co podobno już się wydarzyło, dopiero ma się zdarzyć.

- Ale co ja miałbym zrobić? - zapytał, kiedy poprosiłam Go o pomoc.
- Jesteś polonistą. Na pewno umiesz pisać. Ja się z tym strasznie męczę - odpowiedziałam.
- Tak, ale ja nie piszę es-ef.
- Es-ef? - nie za bardzo wiedziałam o co mu chodzi.
- Science fiction.
- Ale to nie ma być science fiction! To ma być normalna powieść - broniłam się.
- Tak, ale w przyszłości.
- Nawet jeśli, to przecież czas jest tylko czwartym wymiarem. To nie ma być jakaś tam literatura popularnonaukowa...
- Es-ef... - powiedział z naciskiem -  Es-ef to w sumie nie do końca literatura popularnonaukowa. Raczej powiedziałbym, że to literatura popularna pseudonaukowa.
- Mam pomysł - nie chciałam słuchać jego wywodów na temat gatunków literackich - Rewolucyjny. Nikt do tego jeszcze nie doszedł. To jest moja wizja. Mogłabym  próbować podejść do tego naukowo...
-No właśnie - przerwał mi - a może byś podeszła do tego naukowo? Możesz wyjść od Platona, potem na pewno wielu autorów się tym zajmowało. Poczekaj, sprawdzę na wiki, - zaczął grzebać w telefonie - o widzisz, Conan Doyle, Tolkien, Tołstoj nawet. Może poczytaj najpierw, to ci się wszystko poukłada, nawiąż do nich...
- Nie mam zamiaru!- krzyknęłam - To jest moja, oryginalna teoria, którą chcę przedstawić w formie powieści. Nie będę się niczym, ani nikim sugerować.
- No to przedstaw tak, jak chcesz. Czemu tego nie zrobisz? - nienawidzę tego mentorskiego tonu.
- Bo nie umiem!
- Ale musisz krzyczeć? - zapytał z zimnym spokojem. Typowo męska zagrywka. Ja w białej gorączce, a On, jakby nic się nie działo pyta, czy muszę krzyczeć - Porozmawiajmy spokojnie
- Pomożesz mi czy nie? - nie byłam w stanie się uspokoić.
- Po pierwsze, nie mam czasu. Po drugie, to myślę, że powinnaś jeszcze trochę nad tym popracować, chociaż, i to po trzecie, pomysł wydaje mi się nietrafiony.
- Sam sobie pracuj. Najlepiej nad tymi swoimi trafionymi, nudziarskimi wierszami - byłam wściekła, chciałam mu dopiec. Wiedziałam, że ma zamiar wydać tomik, nie pokazał mi ani jednego wiersza i wcale nie wiedziałam, czy są nudne, ale powiedziałam to, co powiedziałam - Egocentryk! Nudziarz i egocentryk! - wybiegłam na zewnątrz.

A przecież to dobry pomysł.Opiera się na tym, że Atlantyda nie istniała. Ona istnieje. Teraz, właśnie wchodzi w fazę swego największego rozkwitu. Naturalnie nierówności społeczne są ogromne i nie cały świat jest Atlantydą, ale to, co nazywamy Światem Zachodnim jak najbardziej nią jest. Zresztą, przecież według Platona Atlantyda była wyspą, a my czym niby teraz jesteśmy?

Powieść miała być w stylu Dana Browna. Przystojny detektyw-amator historyk, albo archeolog, diablo inteligentny, ale trochę fajtłapa, szuka Atlantydy. Studiuje stare i nowe mapy, przeczesuje google earth, łazi po antykwariatach i arabskich targach. Inspiruje się Schliemannem, czyta dosłownie Platona i szuka, szuka. Pomaga mu kobieta i to ona jest główną, chociaż nieco w w cieniu bohaterką. Trochę naiwna, nie tak błyskotliwa jak jej przyjaciel, ale za to zadająca mądre pytania, na które odpowiedzi wcale nie są tak oczywiste, jak by się mogło zdawać. Ich relacje to wątek poboczny, ale dość drobiazgowo opisany, zwłaszcza sceny erotyczne pisane raczej z kobiecej perspektywy (może coś w stylu Greya?). Takie wątki są bardzo ważne. I ona, poprzez swoje wątpliwości naprowadza go na właściwe rozwiązanie. Kiedy jego poszukiwania, ciągnące się tak gdzieś przez trzy czwarte książki, kończą się spektakularnym fiaskiem, to ona podsuwa mu pomysł (pyta: "ale dlaczego zniknęła, dlaczego śladu po niej nie ma?), że może Atlantyda to nie jest wcale coś, co bezpowrotnie straciliśmy, tylko coś, w czym żyjemy. Zaczynają zastanawiać się razem, jak to możliwe, że Platon wiedział o niej. Antycypował? A może ktoś mu powiedział? Jakiś gość z przyszłości? Szaleństwo! Wszystko układa się w niewiarygodny wręcz sposób: rozwój technologiczny, podróże, które pozwalają okrążyć kule ziemską w ciągu doby, Internet, bliskość tych, którzy są oddaleni od siebie o tysiące kilometrów, bezprecedensowy dobrobyt. Atlantyda, po prostu. I wtedy zdają sobie sprawę, że brakuje jeszcze jednego elementu tej ich układanki. Atlantyda w końcu upadła. Kreślą zatem kilka scenariuszy - najbardziej prawdopodobny jest ten, że wojna z koalicją biedniejszych krajów doprowadza Zachód do upadku niszcząc przy tym wszystko, co udało się osiągnąć. Może to tacy talibowie dwa, albo trzy zero ? Opanowują kolejne terytoria i puszczają z dymem wszystko, co im się nie widzi. Można by nawet zaprzęgnąć do tego atomy, przecież Indie i Pakistan mają bombę, Korea może mieć, podobnie jak Iran. Oni próbują zainteresować tą teorią prasę, polityków, przestrzec ludzi przed katastrofą. Ci ich ignorują, w najlepszym przypadku traktują ich jak wariatów. Ostatnie dwie sceny mają skłonić do myślenia czytelnika. Najpierw mamy wizytę kogoś, kto przedstawia się jako "emisariusz". Wpierw opowiada długo i obrazowo o zwyczajach starożytnej Grecji, potem mówi im, że to co robią nie ma sensu, bo ani przyszłości, ani przeszłości nie da się zmienić. Uspokaja ich, że czas jeszcze nie nadszedł, ale, że następne pokolenie powinno się przygotować na duże zmiany. Mówi, że powtarza to wielu ludziom do wieków i wychodzi. Na koniec oglądają wspólnie wiadomości, jest w nich relacja z akcji ratunkowej po wybuchu bomby w metrze. Na drugim planie jeden z ratowników - funkcjonariuszy zdejmuje maskę przeciwgazową i patrzy prosto w kamerę. Jest to, oczywiście, emisariusz, który przed chwilą był u nich.

A więc mogliśmy to razem napisać, ale On potraktował mnie jak idiotkę. Mogliśmy zaproponować zupełnie inną wersję klasycznego mitu, zrobić coś na wskroś oryginalnego. Po cichu myślałam właśnie, że to mogła być dobra historia, dobrze, dzięki jego umiejętnościom, napisana i kto wie, może byśmy nawet na tym zarobili. A tak... On zniszczył moje marzenie,więc ja też zniszczę to, na czym najbardziej Jemu zależy. Karolek! Niech sobie pisze, te swoje wiersze, niech ekscytuje się romantykami. Ja będę straszyć dzieci prądem.

Brak komentarzy: